Dziwnym zbiegiem okoliczności dwaj księża z najbliższego otoczenia Lecha Wałęsy oskarżeni zostali o pedofilię. Dzięki byłemu prezydentowi obaj stali się osobami znanymi i poniekąd wpływowymi, dlatego oskarżenia wobec nich są szczególnie nośne medialnie i rzucają cień na cały Polski kościół.
Na ogół u szczytu sytuują się najlepsi, a tu pod prezydenckim bokiem prosperowało dwóch pedofili. Czyżby nie było godniejszych?
Pytanie to, całkiem zasadne w warunkach normalnej demokracji, nie ma sensu w przypadku Wałęsy.
Jego otoczenie bynajmniej nie formowało się na zasadzie pozytywnej selekcji, a wręcz przeciwnie.
Ksiądz nie zostaje agentem z własnej woli. Najczęściej wola ta zostaje złamana szantażem, według ubeckich instrukcji dotyczącym "worka, korka lub rozporka", czyli chciwości, nałogów lub rozpusty.
Wiemy na pewno, że obaj księża współpracowali z reżimem - Jankowskiemu przypisuje się autorstwo drobiazgowych raportów, Cybula miał być rejestrowanym agentem.
Dzisiaj nietrudno zgadnąć, jakiego rodzaju szantaż mógł skłonić ich do współpracy. Paradoksalnie, grzech wyniósł ich do otoczenia Wałęsy i zapewnił wysoki status. Niechęć Kościoła do rozliczenia się z agenturą wśród księży pozwoliła im zachować ten status aż do niedawna. Gdyby księża donosiciele zostali na czas wskazani i napiętnowani, dzisiejsze rewelacje nie obciążałyby całego Kościoła. Nikt nie wywracałby pomnika prałata, bo nigdy by nie był powstał. Grzechy Cybuli nie plamiłyby tak paskudnie, gdyby, osądzony, pokutował w odległym klasztorze.
Młyn Boży miele wolno, ale na drobny pył.
W jego żarna trafiła właśnie reputacja naszego kleru.
Komentarze