Leonardo Leonardo
71
BLOG

Jadąc przez Polskę

Leonardo Leonardo Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Po Polsce najlepiej teraz jeździ się drogami wojewódzkimi, tak zwanymi „pomarańczowymi” - od koloru, jakim są z reguły zaznaczane w atlasach. Chociaż, ukuto też ostatnio nazwę „schetynówki”, od nazwiska platformianego ministra spraw wewnętrznych i administracji, który nadzoruje wydawanie miliarda złotych rocznie na remonty dróg wojewódzkich właśnie. Jak by nie krytykować kolejnego przykładu administracyjnego bałaganu – w końcu za drogi odpowiada minister infrastruktury – widać naocznie, że program się sprawdził i drogi wojewódzkie o trzycyfrowych numerach podnoszą się wreszcie z wieloletniego upadku.

A jeździ się najlepiej, bo „czerwone” drogi krajowe są niemożliwie zapchane ciężarówkami, no i są na ogół odremontowane, co skutkuje pojawieniem się dużej ilości szykan w postaci wysepek uniemożliwiających wyprzedzanie, świateł, ciągłych linii tam, gdzie kiedyś były przerywane oraz jeszcze większej liczby ograniczeń prędkości. Gdyż w Polsce remont drogi nie ma na celu polepszenia jej przepustowości, lecz zwolnienie na niej ruchu. Dlatego po remoncie kawałka „gierkówki” między Warszawą a Tomaszowem Mazowieckim nie przybyło ani jedno skrzyżowanie bezkolizyjne, za to duża liczba świateł, ograniczeń prędkości do 70 km/h i, oczywiście, fotoradarów. Czasem konserwowane są absurdy, takie jak teren zabudowany (50 km/h) długości kilkuset metrów na dwupasmowej trasie Warszawa-Grójec (100 km/h). Wystarczyłyby oczywiście światła i ekrany akustyczne, ale teraz patrole z suszarkami mają przynajmniej gdzie się ustawiać. Dla jasności: tak, zwalniam w tym miejscu, ale muszę mocno uważać, by nie wbił mi się ktoś w bagażnik.

Tak więc przemieszczanie się przez nasz kraj-raj drogami wojewódzkimi ma tę zaletę, że jest bardziej płynne, a poza tym pejzaże za oknem są ciekawsze.

Można na przykład się przekonać, że kraj się podnosi z socjalistycznej ruiny. Myślę, że to przede wszystkim unijne dopłaty, które poszły w wieś, spowodowały, że pojawiły się masowo nowe dachy, elewacje i ogrodzenia. Ale także więcej jest równych chodników, pod którymi położono już kanalizację i wodociąg, więcej jest gładkiego asfaltu, pojawiają się zadbane skwery i boiska (wcale niekoniecznie tuskowe „orliki”).

Co oczywiście nie znaczy, że zawsze jest piękniej. Nie trafiają się już raczej gargamele z wieżyczkami, mniej jest łukowatych podcieni przy wejściach do jednorodzinnych domów, ale nasza nowa architektura użytkowa to nadal często tragedia. Te wszystkie łamane wielokrotnie dachy, dobudowywane mansardy, asymetryczne okna, kolumienki, kute i murowane masywne ogrodzenia kilkusetmetrowych działek.... Pojęcie ładu przestrzennego jest generalnie nieznane, każdy dom ma inną bryłę, dach o innej płaszczyźnie spadku i kształcie, każdy jest wykonany z odmiennego materiału. Obok siebie stoją klasyczne chałupy kryte dwuspadowymi dachami i modernistyczne klocki, dobre może na dużej zadrzewionej działce zabudowanej przez Franka Lloyda Wrigta, ale nie w szeregowej małomiasteczkowej zabudowie. No i te kolory!

Kult śpiewał kiedyś o Polsce, że tu jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy. Dzisiaj oczy pękają od nadmiaru świeżej farby elewacyjnej w dziesiątkach barw i odcieni. Domy różowe, seledynowe, żółte, bordowe, na tym dachy wściekle niebieskie, zielone, czerwone. Jak sklep w środku wsi, to pomarańczowy, jak tzw. dom towarowy w miasteczku to niebieski z żółtym. I koniecznie z wielką kontrastową nazwą na ślepej ścianie. Na pogórzu coraz częściej można zobaczyć w krajobrazie na zielonych zboczach wzgórz cętki pojedynczych domów we odblaskowych kolorach widocznych z wielu kilometrów.

A na tych pstrokatych elewacjach: szyldy, tabliczki, reklamy, banery. Ładne i brzydkie, schludne, nowoczesne, zrobione z dobrych materiałów, a także chałupniczo wykonane informacje, z odpadającymi literami, z zaciekami rdzy, z ułamanymi rogami. AUTO-KOMIS, PRALNIA, WSZYSTKO ZA 5 ZŁ, ERA – MOŻESZ WIĘCEJ, ELEKTRYK, USŁUGI BUDOWLANE. Wielkie kolorowe płachty na budynkach, billboardy przy drogach, tabliczki na słupach, naklejki na barierach energochłonnych przy skrzyżowaniach ze światlami, latarnie oblepione brudnym kożuchem karteczek z ogłoszeniami. Graffitti na popadających w ruinę dworcach kolejowych i ścianach domów. Feeria kolorów, rodzajów czcionek, rozmiarów i kształtów. Napisy atakują, niby nie zauważam ich, ale gdzieś kątem oka jednak dociera do mózgu chaos.

Kilka lat temu, gdy pierwszy raz pojechałem na Białoruś, chodziłem po Grodnie i coś mi nie pasowało w wyglądzie ulic. Były jakieś spokojne, senne, łagodne. W końcu zrozumiałem: nie było bilboardów, reklam ani graffitti. Dzisiaj już tak nie jest, ale chyba jeszcze pamiętam jak może wyglądać miasto bez tego śmiecia. Czasem mam ochotę zabawić się Photoshopem i zdjąć z kilku zdjęć wszystkie reklamy, żeby się przekonać jak może wyglądać miasto.

Zresztą nie trzeba jechać na Białoruś czy w inne zacofane rejony świata. Można się wybrać do dowolnego w zasadzie kraju na zachód od Odry i zatrzymać się w przypadkowo wybranym miasteczku. Idę o zakład, że liczba reklam i bilboardów wiszących w jego śródmieściu będzie o rząd wielkości mniejsza niż w centrum Płońska, Grodziska Mazowieckiego czy Chojnic. Nie mówiąc już o takich drobiazgach jak kolorystyka dachów i elewacji. Być może musimy przez ten bałagan przejść jak przez młodzieńczy bunt z trądzikiem i piskliwym głosem, może za dwadzieścia, trzydzieści lat w Polsce też zrobi się ładniej, schludniej, mniej bazarowato. A może nie, ten naród chyba najlepiej się czuje w chaosie, a Polacy są zbytnimi indywidualistami by samoograniczyć się w imię wspólnego dobra. W końcu nikt nie będzie mi mówił co mam budować na swojej działce, chcę mieć wściekle czerwony dach, bo nikt we wsi takiego nie ma, to będę miał. No.

A przede wszystkim chodzi o powszechny analfabetyzm estetyczny. On jest przyczyną kompletnego niezrozumienia problemu z naszą architekturą. Od narodu, który w większości nie czyta nawet jednej książki rocznie tym mniej można oczekiwać wrażliwości estetycznej. Ale prawdziwym dramatem jest, że tzw. wykształcone elity tego narodu, tą jedną czy dwie książki rocznie czytający i sprawujący władzę, państwową czy samorządową, również nie dostrzegają, że krajobraz dookoła nas zaczyna przypominać gigantyczny wizualny śmietnik. On jest fizyczną reprezentacją naszych narodowych neuroz, rozedrgania i niepewności.

 

Leonardo
O mnie Leonardo

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości