Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
10942
BLOG

Wiejskie urojenia Jarosława Kaczyńskiego

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 247
Wizja wsi Jarosława Kaczyńskiego jest nie tylko infantylna i oparta na ignorancji. Jest niestety także groźna, bo urojenia Naczelnika wyznaczają kierunek polskiej polityki.

Jednym z największych problemów polskiej polityki jest dzisiaj Jarosław Kaczyński. Można dodać, że w tandemie z Donaldem Tuskiem i że najlepiej dla Polski byłoby, gdyby zniknęli z polityki obaj, jednak to nie Tusk, a Kaczyński kształtuje polskie państwo, posiadając w tej dziedzinie wielką moc sprawczą od siedmiu lat. W tym, jaki ono przybiera kształt, odbija się wiele obsesji Naczelnika, jego prywatnych wyobrażeń, opartych w dużej części na jego awersjach i niechęciach, doprawionych często zwyczajnym brakiem wiedzy, a już szczególnie wiedzy praktycznej.

Tu trzeba poczynić dwa zastrzeżenia. Pierwsze – że poziom szkodliwości podporządkowania polskiej polityki wizji jednego człowieka nie zawsze był taki sam. Rósł z czasem, również w miarę jak Jarosław Kaczyński się starzał, co zbiegło się niestety z osiągnięciem dominującej pozycji przez kierowane przez niego ugrupowanie, a tym samym przez niego samego. To odpowiedź na zarzuty, że nie zawsze tak ostro jako publicysta stawiałem sprawę szkodliwości jego obecności w polityce. Po prostu uważam, że nie zawsze była ona tak dojmująca jak obecnie.

Po drugie – nie, nie jest tak, że to uniwersalna cecha obecna w polityce każdego kraju. Tam, gdzie sprawnie działają instytucje, gdzie wewnątrz ugrupowań trwa normalna rywalizacja i istnieją mechanizmy wewnątrzpartyjnej dyskusji, czyli w ogromnej części krajów Zachodu, obsesje, ignorancja czy upodobania lidera obozu władzy nie mają tak przemożnego wpływu na rzeczywistość. W Polsce niestety jest inaczej. Do prywatnych upodobań Naczelnika dostosowują się członkowie obozu rządzącego, bo to warunkuje ich miejsce w szeregu, a więc też w hierarchii dziobania i korzystania z profitów powiązanych z rządzeniem. To fatalny mechanizm.

Skutkiem jego działania jest między innymi traktowanie przedsiębiorców jako chciwych wyzyskiwaczy (vide wystąpienie Jacka Sasina na Kongresie 590) i krętaczy, których się właściwie jedynie toleruje, traktuje jak zło konieczne i niewyczerpane źródło przychodów budżetu. Jedynym czempionem i oczkiem w głowie mają być spółki skarbu państwa. A najlepiej – państwowe molochy.

Innym rezultatem są regulacje takie jak zakaz uczestniczenia niepełnoletnich w polowaniach – czyli jaskrawe pogwałcenie prawa rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi poglądami – albo niechęć do wprowadzenia jakichkolwiek zmian w przepisach dotyczących posiadania broni.

W dużej liczbie przypadków źródłem takiego podejścia jest niewiedza Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS jest ekonomicznym ignorantem, który klasyków liberalizmu nie zna, nie rozumie zasad działania ekonomii, wywodzi się z lewicującej inteligencji, która zawsze z pogardą patrzyła na „prywaciarzy”, a do indywidualnej wolności obywateli ma stosunek, najłagodniej mówiąc, nieufny. Naczelnik nie ma również zielonego pojęcia o wsi – stąd absurdalne, szkodliwe pomysły takie jak piątka dla zwierząt.

Z różnych wypowiedzi lidera PiS przebija jego infantylne wyobrażenie na temat wsi. Jarosław Kaczyński buzuje niechęcią wobec przedsiębiorców rolnych, właścicieli największych gospodarstw, za to wysławia pod niebiosa „rodzinne gospodarstwa rolne”. Ta dziecinna wizja wsi spokojnej, na której chłopek orze swoje 10 hektarów i dogląda pięciu krówek, byłaby nieszkodliwymi rojeniami starszego pana, który z wsią i gospodarką rolną nie miał nigdy do czynienia, gdyby nie to, że ten starszy pan i jego rojenia wyznaczają strategię państwa.

O tej właśnie strategii opowiadał Naczelnik podczas konferencji w Toruniu – i jest to wypowiedź ze wszech miar kuriozalna. Szczególnie że została wygłoszona w okolicznościach wyjątkowo trudnych, gdy wojna na Ukrainie sprzyja potencjalnemu kryzysowi żywnościowemu, a więc jak najwydajniejsza produkcja żywności powinna być dla Polski priorytetem.

Jarosław Kaczyński potępił wzrost dużej własności rolnej, wysławiał swoje ukochane „rodzinne gospodarstwa rolne”. Jak opisuje „Dziennik”: „Przyznał, że ta wielka własność rolna może zwiększać produkcję i czynić ją tańszą, ale jednocześnie prowadzi do »pewnych elementów degradacji«. Jak dodał, chodzi o degradację człowieka, »stan niepełnoprawności; stan, w którym praca nie jest wynagradzana w sposób właściwy, adekwatny do wysiłku«. Do tego ogromnego wysiłku, który niezależnie od mechanizacji, wielkiego postępu jaki nastąpił w tej dziedzinie, w dalszym ciągu jest częścią pracy na roli”.

Dalej mówił: „Mamy różne możliwości w wielu dziedzinach, żeby to polskie, tradycyjne, rodzinne gospodarstwo rolne wesprzeć. Żeby ta polityka, która pod różnymi przesłonami służyła przez lata – mówię to z bólem jako szef obozu rządzącego – także za naszych czasów, przede wszystkim tej wielkiej własności, została radykalnie i do końca zmieniona. Wierzę, że tak będzie. […] Wierzę, że postawimy na to, co powinno być przyszłością i polskiej i europejskiej, światowej wsi. Bo tylko dobrze funkcjonujące, zasobne rodzinne gospodarstwa rolne mogą zarówno zapewnić właściwą produkcję żywności jak i doprowadzić do tego, żeby ta niepełnoprawność została już tylko elementem niedobrej historii”.

Wszystko to jest jakimś žižkowym bełkotem oderwanego od rzeczywistości ignoranta – i gdy idzie o wieś, i o ekonomię. Wywody o jakimś rzekomym „stanie niepełnoprawności” miałyby może sens na seminarium filozoficznym o mocno lewicowym zabarwieniu (a i wówczas wątpliwy), ale jako uzasadnienie polityki wobec rolnictwa i wsi są absurdalne oraz groźne. W jaki mianowicie sposób wielka własność, czyli po prostu nowoczesne przedsiębiorstwa rolne, miałyby budować „niepełnoprawność”? Chyba że Kaczyński ma na myśli sytuację podobną do tej, gdy spada liczba małych sklepów w związku ze wzrostem liczby dużych. Jak wiadomo, sztuczne sposoby podtrzymywania tych pierwszych poprzez wprowadzenie zakazu handlu w niedzielę nie dały rezultatu albo raczej – dały odwrotny od zamierzonego. Ale teraz przecież państwo szykuje się – jak zapowiadał wicepremier Kowalczyk, minister rolnictwa – do uruchomienia własnej sieci sklepów spożywczych.

W rolnictwie, niezależnie od jego specyfiki, sprawdzają się zwykle te same reguły, które sprawdzają się w każdej innej dziedzinie gospodarki. Jedną z nich są korzyści skali: im większe gospodarstwo rolne, tym jest wydajniejsze, a jego produkcja tym jest tańsza. Jasne, że przy zastosowaniu przemysłowych metod pracy na roli nie dostaniemy w wielu przypadkach żywności jakości premium (choć to nie jest żelazna reguła), ale też dostaniemy żywność bez porównania tańszą i bardziej dostępną niż z małych gospodarstw.

Nawiasem mówiąc, mówienie o „rodzinnych gospodarstwach” jest nadużyciem ze strony Kaczyńskiego, bo i wielkie kilkusethektarowe gospodarstwo może być rodzinne, jako że rolnictwo to w ogóle biznes, w którym dominuje całkowicie prywatna własność. Dzięki automatyzacji takie wielkie gospodarstwo może prowadzić właśnie rodzina. Największe gospodarstwo rolne jest właśnie taką prywatną, rodzinną własnością – to farma braci Romanowskich z Bartoszyc, której powierzchnia to w sumie 12 tys. ha (w tym 4 tys. wydzierżawiono Agencji Nieruchomości Rolnych). Ale to już zapewne, zdaniem Kaczyńskiego, pierwsi kandydaci do rozkułaczenia.

Na rynku jest miejsce i na żywność z masowej produkcji, i na tę z produkcji „ekologicznej”. Jeśli ktoś ma ochotę i pieniądze, żeby kupować jajka po 5 zł za sztukę od zrelaksowanych kur, słuchających Mozarta, albo mąkę z „rodzinnej uprawy” po 20 zł za kilogram – jego wola. Ale twierdzenie, że tylko malutkie gospodarstwo rolne jest czymś dobrym, jest po prostu nonsensem.

Rolnictwo w Polsce się konsoliduje, ludzi pracujących na roli ubywa – i to jest całkowicie normalny proces. W ciągu 10 lat (2010-2020) średnia powierzchnia gospodarstwa rolnego w Polsce wzrosła z 9,8 do 11,1 ha. To wciąż bardzo, bardzo mało i ogromna większość trwa tylko dlatego, że otrzymuje dopłaty z UE, co jest po prostu patologią. Dla porównania, średni rozmiar gospodarstwa w Anglii to 87 ha.

W polskich gospodarstwach rolnych rośnie udział tych o powierzchni powyżej 15 ha, a maleje udział tych poniżej wymienionej wielkości. Wielkie gospodarstwa, liczące sobie powyżej 100 ha, to tylko 0,9 proc. (2019) wszystkich gospodarstw, ale aż 3 mln ha i blisko 21 proc. całej powierzchni użytków rolnych w Polsce.

Statystyki GUS, dotyczące wydatków i dochodów w rolnictwie, wskazują też jednoznacznie, że w przypadku większości gospodarstw w Polsce – a więc tych mniejszych, bo tych liczbowo jest najwięcej – z rolnictwa nie da się utrzymać. Gospodarstwo generuje bowiem przeciętnie u czynnych rolników ok. 70 proc. dochodów.

Kiedy zatem Naczelnik wygłasza deklaracje o „radykalnym odwracaniu” polityki owej enigmatycznej „niepełnoprawości” – cokolwiek miałoby to oznaczać – co właściwie ma na myśli konkretnie? Niszczenie dużej własności rolnej? Utrudnianie życia przedsiębiorcom rolnym, którzy przecież z racji samej skali swojej produkcji są też trudniejszymi i bardziej wymagającymi partnerami dla sieci dystrybucji? A może marzy mu się przejmowanie i upaństwawianie ziemi należącej do – jak był uprzejmy się wyrazić pierwszy minister rolnictwa w rządzie Beaty Szydło, Krzysztof Jurgiel – obszarników?

Polska nieuchronnie przesuwa się w stronę patologicznego modelu neosanacji, w którym zamiast realnej debaty o strategii w ważnych dla państwa dziedzinach mamy fobie i fiksacje „szeregowego posła” oraz tłum dworaków, potakujących z obawy o ukaranie. W niektórych kwestiach widać to szczególnie wyraźnie. Stosunek do wsi jest jedną z nich.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka