Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
4400
BLOG

Bambizm kontra zachodnia cywilizacja

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Zwierzęta Obserwuj temat Obserwuj notkę 107
Bambistą, choć łagodnym, jest Jarosław Kaczyński. Tymczasem traktowanie zwierząt jak ludzi i przyznawanie im „praw” w istocie ma konotacje totalitarne.

Czym jest bambizm? Nazwa wzięła się od słodkiej bajeczki studia Disneya o jelonku Bambim z 1942 r. (potem wielokrotnie wznawianej w kolejnych wariantach). Bambizm to postrzeganie zwierząt właśnie przez pryzmat takich słodkich, wyidealizowanych opowieści. Do rozpowszechnienia bambizmu, poza celową robotą wykonywaną przez liczne fundacje, z tego właśnie żyjące, przyczyniły się zmiany demograficzne z ostatnich kilkudziesięciu lat. W Polsce zaczęły zachodzić dopiero po 1989 r., na Zachodzie – kilka dekad wcześniej. Unowocześnienie rolnictwa, jego większa wydajność oraz atrakcyjność zajęć oferowanych tylko w miastach przyczyniły się do odpływu ludzi ze wsi, a więc coraz mniej osób miało kontakt ze zwierzętami gospodarskimi, czyli tymi, które hoduje się nie jako pieszczoszków, ale dla mięsa, runa, jajek czy skóry. Coraz więcej ludzi widziało zatem świat zwierząt przez pryzmat zwierzaczków domowych: piesków, kotków, ptaszków i tak dalej. Tak zwani animalsi zrobili z tego użytek, wpisując się ze swoją prozwierzęcą indoktrynacją w oczywiste zjawisko psychologiczne: skoro ludzie nie mieli już kontaktu ze wsią, a zwierzęta były dla nich w zasadzie wyłącznie towarzyszami codziennego życia, łatwo było ich przekonać, że wszystkie zwierzęta powinny być w taki właśnie sposób traktowane, a wykorzystywanie ich jako źródła pożywienia czy dla materiału na różnego rodzaju wyroby jest niegodziwe i zahacza o sadyzm.

W konsekwencji zaczęła postępować antropomorfizacja zwierząt, czyli zaczęło się upowszechniać – również za sprawą ideologów – przekonanie, że zwierzęta to właściwie to samo co ludzie. Widać to na poziomie języka. Określenia zarezerwowane dla ludzi, są używane w stosunku do zwierząt. Zwierzęta „umierają”, a nie zdychają; są poddawane „eutanazji”, a nie usypiane; mają „dzieci”, a nie młode (dla poszczególnych gatunków są zresztą często odrębne nazwy potomstwa). Kiedyś na Twitterze na profilu osoby niezwykle zaangażowanej w sprawy zwierząt znalazłem wiadomość o zbiórce na uratowanie dwóch zwierząt, przeznaczonych na rzeź. Komunikat głosił: „Mama i córeczka mają bilet do rzeźni”. Nie – to nie „mama i córeczka”, ale klacz i źrebię. Tak jak np. „pani łosiowa” to klępa, „pan łoś” to byk, a „dzieci” to cielęta.

Antropomorfizacji zwierząt sprzyja też nieznajomość fachowego języka, w którym część zwierząt ma swoje specyficzne nazwy – tak jak w powyższym przykładzie – ale też specyficzne nazwy mają części ciała, inne niż u ludzi. Np. oczy łosia to świece, a uszy to łyżki. Psy z kolei nie mają „buzi”, tylko kufę.

Niezwykle ważną konsekwencją było wprowadzenie do języka polityki całkowicie fałszywego pojęcia „praw zwierząt”. Zwierzęta nie mogą mieć „praw” – natomiast człowiek może i musi mieć wobec nich obowiązki, z których wynika dbałość o nie czy nakaz cywilizowanego ich traktowania, o potępieniu dręczenia naszych „braci mniejszych” nie mówiąc.

Prawa natomiast mogą przysługiwać tylko ludziom, ponieważ jedynie ludzie są zdolni do odróżniania dobra od zła i świadomego podejmowania decyzji – a to jest warunek posiadania praw. Mówimy oczywiście o kryteriach na poziomie gatunkowym, bo przecież nie każdy człowiek jest do tego zdolny przez cały okres swojego życia. Dlatego jednak niepełnoletni nie mają lub też mają ograniczoną zdolność do czynności prawnych, zaś osoby niepełnosprawne umysłowo, które za swoje czyny w pełni nie odpowiadają, mogą zostać ubezwłasnowolnione. Nie zmienia to faktu, że i dziecko, i osoba ułomna na umyśle pozostają ludźmi i dlatego co do zasady cieszą się podstawowymi prawami człowieka.

Pojęcie „praw zwierząt” zawiera w sobie nieprzekraczalną sprzeczność. Drugą stroną praw są bowiem obowiązki, a także kary za złamanie zasad. Gdyby zwierzęta miały prawa, trzeba by zacząć karać psa za to, że zagryzł kota, kota za to, że zabił mysz, a lwa za to, że rozszarpał i zjadł antylopę. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy pies zaatakuje człowieka. Owszem, w takiej sytuacji pies czasem bywa usypiany, ale to nie jest kara, tylko działanie prewencyjne w sytuacji, gdy zwierzę zostaje uznane za zbyt niebezpieczne.

Niestety, za pojęciem „praw zwierząt” – które zaczęło już także na dobre funkcjonować w polskim obiegu politycznym – poszły zmiany w ustawodawstwie. Trudno tu zresztą nie dopatrywać się łechtania prozwierzęcych sentymentów samego Naczelnika. Zaczęto podwyższać kary za przestępstwa wobec zwierząt, doprowadzając do zachwiana spójności i proporcjonalności systemu kar. Zgodnie z obecnymi zapisami Ustawy o ochronie zwierząt z 1997 r. kara za zabicie zwierzęcia (ale tylko kręgowego, bo tylko takie ustawa obejmuje ochroną!) ze szczególnym okrucieństwem może wynieść nawet 5 lat pozbawienia wolności, podczas gdy podstawowe kary za zabicie człowieka to od 8 do 15 lat oraz odrębne kary 25 lat pozbawienia wolności i kara dożywocia. Ale już za pobicie ze skutkiem śmiertelnym (art. 158 kodeksu karnego) grozi kara od roku do 10 lat. Czyli za zabicie zwierzęcia można pójść do więzienia na pięć lat, a za zabicie człowieka – na rok.

To oczywiście – powiedzą prawnicy – pewne uproszczenia, ponieważ ważne jest, jak orzekają sądy, a te kierują się także przepisami z części ogólnej kodeksu karnego, gdzie opisane są kwalifikowane rodzaje czynów. To prawda. Jednak zachwianie proporcji jest tutaj niewątpliwe: rozwalona została logika systemu kar, każąca stawiać życie ludzkie wyżej niż życie zwierzęcia.

Skąd taka hierarchia? Cóż, jeśli komuś trzeba to w ogóle tłumaczyć, to chyba ma problemy z własną tożsamością. Hierarchia wagi istnień, w której życie ludzkie jest na samej górze, jest wpisana w zachodni system wartości i wynika ze wspólnego dziedzictwa antyku, judaizmu i chrześcijaństwa. Na tym opiera się paradygmat zachodniego systemu wartości, którego rozchwianie prowadzi do skutków takich jak wynikające z badań, o których w jednym ze swoich krótkich filmów opowiada Dennis Prager, założyciel amerykańskiego konserwatywnego think-tanku Prager University. Na przestrzeni 30 lat pytano studentów, czy ratowaliby tonącego własnego psa czy raczej obcego człowieka. Niezmiennie dwie trzecie respondentów wskazywało na psa lub w najlepszym wypadku stwierdzało, że nie wiedzą, co by zrobili. Przerażające.

Prager wywodzi, że w judeochrześcijańskiej tradycji wartość życia ludzkiego – i tylko ludzkiego – jest nieskończenie duża, podczas gdy w tradycji postoświeceniowej można ją porównywać z wartością życia innych istot. Dodać można, że ma to swoje uzasadnienie choćby w jednoznacznym uznaniu przez chrześcijańską teologię, że jedynie człowiek posiada nieśmiertelną duszę. Święty Franciszek, na którego powołują się często po dyletancku obrońcy pojęcia „praw” zwierząt, nie twierdził nigdy niczego innego, natomiast jego szczególny stosunek do zwierząt wynikał z szacunku dla Boskiego stworzenia w ogóle, a nie z przekonania, że człowieka można postawić na jednym poziomie ze zwierzętami.

Pretekstem do rozważań w tym tekście stał się wyrok w sprawie o zabójstwo z 2019 r., którego dopuściła się Justyna K. na mężczyźnie, który – według złożonych przez nią i mężczyzn oskarżonych o współudział w zbrodni – miał się przyznać do zabicia jej psa. O tym jednak w kolejnym tekście.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości