Obserwuję, co się dzieje wokół sprawy zwolnienia Anity Gargas, w tym w Salonie24, i jakoś nie mogę wzbudzić w sobie emocji równie silnych, jak te, które targają np. Markiem Migalskim. Z jednej strony uważam jego stanowisko za słuszne, z drugiej chciałbym mu powiedzieć: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.
Żeby było jasne: jestem jednym z sygnatariuszy protestu w sprawie zwolnienia Anity. Podkreślam jednak, że podpisałem go nie ze względu – jak to określił FYM – „zwolnienie jednej dziennikarki”, lecz ze względu na bardzo mocno w nim wybity wątek sprzeciwu wobec ochrony gen. Jaruzelskiego przed niewygodnymi dla niego materiałami.
Zwolnienie Anity Gargas zaś nie budzi we mnie wielkich emocji po prostu dlatego, że było dla mnie od początku jasne, iż jeżeli wchodzi się w dil z lewicą, to prędzej czy później przyjdzie za ten dil zapłacić. A jak można płacić w TVP? Kształtem programu i ludźmi – to oczywiste. W dodatku od dość dawna z Woronicza dobiegały głosy, że PiS poprowadził negocjacje, mówiąc oględnie, niezbyt umiejętnie i nie znalazł się w telewizji w roli równorzędnego partnera, ale robionego permanentnie w konia młodszego i głupszego popychadła. Zresztą osoba prezesa, człowieka znikąd, mówi sama za siebie.
Jaka była w tym rola samego Jarosława Kaczyńskiego, na co miał nadzieję, czy zawiódł się na swoich sztabowcach czy też godził na taki rozwój wypadków – nie wiem. Wiem, że organizowanie demonstracji pod siedzibą SLD, co robi środowisko „Gazety Polskiej”, jest bez sensu. Nie ten adresat. Lewica robi po prostu to, co będzie robić zawsze, no, chyba że składałaby się z samych Arłukowiczów, ale na to trzeba jeszcze wielu lat. Właściwy adresat demonstracji jest nie przy Rozbrat, ale przy Nowogrodzkiej i to tam należałoby zademonstrować swoje oburzenie. Szczerze powiedziawszy, demonstrowanie pod siedzibą SLD uważam za przejaw pewnej hipokryzji.
Lecz również demonstrowanie pod siedzibą PiS wydaje mi się świadectwem naiwności. Demonstrację można było urządzić w roku 2006, gdy PiS zawierał formalną koalicję z LPR i przede wszystkim Samoobroną, albowiem, jak słusznie zauważył Antoni Dudek na blogu Marka Migalskiego, od tego wszystko się zaczęło. Skoro przeszło tamto, to przeszło i to, co się dzieje teraz. Ale wtedy jakoś nie pamiętam głosów oburzenia ze strony organizatorów obecnej demonstracji.
Oczywiście nie jestem do końca cyniczny. Pytanie o to, co się dzieje w TVP, to pytanie o granice kompromisu w polityce oraz o stosunek środków do celów. Tłumaczenia Jarosława Kaczyńskiego, dotyczące koalicji z LPR i Samoobroną, a także te – nieoficjalne – dotyczące przymierza z SLD w TVP przypominają mi scenę z jednego z moich ulubionych filmów: „Vinci” Machulskiego. Cuma bierze od Grubego fałszywy paszport, zagląda do środka i oburzony wykrzykuje: „Coś ty mi tu znalazł? Stefan Padło?! Co to za nazwisko?!”. Na co Gruby z niezmąconym spokojem oznajmia: „Nie było innego”. I jestem nawet gotów przyjąć to tłumaczenie. Pozostaje jednak pytanie o stosunek korzyści i strat. Cumie mogło się nazwisko „Stefan Padło” nie podobać, ale przecież jego celem była ucieczka z kraju po kradzieży obrazu, więc kiepska estetyka fałszywego nazwiska była tu niewielką ceną.
Gdyby spytać lidera PiS, po co mu przymierze z lewicą w telewizji, odpowiedziałby zapewne, że telewizja jest potrzebna choćby w jakiejś części, bo inne media traktują PiS niesprawiedliwie, a nadchodzi kampania wyborcza. Zgoda. Pytanie tylko, czy aby koszt tego manewru nie niweczy całkowicie korzyści z niego. Bo do kosztów należy też doliczyć np. to, co się dzieje obecnie, czyli świadomość coraz większej liczby ludzi, że za sprawą dilu z SLD lewica może skutecznie chronić swoich pseudomęczenników oraz pozbywać się ludzi, którzy jej zawadzają. Straty wizerunkowe są w polityce wymierne, bo mogą się przełożyć na liczbę mandatów.
Mam nadzieję, że Tomek Sakiewicz wybaczy mi te słowa, ale jego rozważania o konieczności dokończenia dekomunizacji są w kontekście tej konkretnej sytuacji skrajną naiwnością. Tu trzeba pytać o elastyczność pozornie pryncypialnych liderów i moment, kiedy popierające ich niemal bezwarunkowo osoby publiczne, takie właśnie jak Tomek, zgodziły się na coraz większe granice tej elastyczności. Z tego punktu widzenia zwalnianie Anity Gargas zaczęło się dobrych kilka lat temu.
I żeby było jasne: jestem jak najdalszy od potępiania któregokolwiek polityka za to, że działa pragmatycznie. Ale jednocześnie jestem zwolennikiem tezy, że ten pragmatyzm ma swoje granice. Jeśli nie ideowe, to przynajmniej także pragmatyczne, w postaci rachunku zysków i strat.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka