Za trochę ponad godzinę kulminacyjny moment „prawyborów” PO: Debata. Piszę to celowo wielką literą, bo niektórzy komentatorzy i niektóre media piszą i mówią o tym wydarzeniu z zadęciem godnym Sławomira Nowaka (polityka, który jako jeden z wielu musiał już dawno stracić poczucie własnej śmieszności).
W Salonie24 toczy się tymczasem interesująca dyskusja, wywołana przez dr Jarosława Flisa, który chwali platformiane „prawybory” (dr Flis pisze to oczywiście bez cudzysłowu) jako krok w dobrą stronę, ku większej wewnątrzpartyjnej demokracji. Umieściłem swoją opinię na temat takiego podejścia na blogu pana doktora, którego opinie skądinąd lubię i uważam za naukowo rzetelne. Tutaj chciałbym ją trochę rozwinąć.
Otóż zadowolenie dr. Flisa z „prawyborów” w PO i argumentacja na rzecz takich rozwiązań są oczywiście wewnętrznie spójne. Problem polega na tym, że pozostają w całkowitym oderwaniu od realnej polityki. Dr Flis operuje na pewnych politologicznych pojęciach, za ich desygnaty uznając swego rodzaju byty idealne, a nie to, co faktycznie się w PO rozgrywa. Z rozlicznych informacji, wypływających z PO oraz z obserwacji generalnych reguł, rządzących polską polityką wynika bowiem jasno, że „prawybory” zostały zorganizowane z wielu powodów (nakręcenie kampanii przed jej formalnym rozpoczęciem, zdjęcie z Tuska odpowiedzialności za ewentualną porażkę kandydata, skłonienie niechętnego kandydowaniu Komorowskiego do podjęcia takiej decyzji – by wymienić najważniejsze), przy czym nie ma wśród nich akurat chęci wprowadzenia wewnątrzpartyjnej demokracji. Z tego prostego powodu cała konstrukcja dr. Flisa jest sztuką dla sztuki, zawieszoną w próżni idealnych pojęć.
Wywody pana doktora przypominają mi sytuację, gdy zachodni naukowcy o lewicowych sympatiach brali na warsztat funkcjonowanie komunistycznych państw, przy czym nie zajmowali się ich realnym życiem państwowym i politycznym, ale wyłącznie werbalną, czysto teoretyczną sferą. Z tego punktu widzenia PRL był oczywiście demokracją, konstytucja gwarantowała wolność wyznania itd. Był tylko jeden kłopot: nie miało to wiele wspólnego z prawdziwym życiem. (Mam nadzieję, że pan doktor nie obrazi się o to porównanie; nie jest ono w zamierzeniu złośliwe, ma tylko pokazać mechanizm myślenia.)
W jednym aspekcie dzisiejsza debata i prawybory są jednak realną walką: Radosław Sikorski bije się w tej chwili o polityczne przetrwanie. Wszystko wskazuje na to, że jego udział w wyścigu był od początku cyniczną zagrywką Donalda Tuska, który potraktował ambicje Sikorskiego czysto instrumentalnie. Zresztą sam Sikorski jest sobie winien: ambicja jest jego słabą stroną i nie pozwala mu trzeźwo myśleć. Ostatnie dwa tygodnie, biorąc pod uwagę nastawienie salonowych mediów, sondaże, sympatie wewnątrz PO – to dla Sikorskiego marsz od porażki do porażki. Jakiś czas temu musiało do niego dotrzeć, że stoi na krawędzi i jeżeli przegra także dzisiejszą debatę, wystarczy, że Tusk tylko lekko dmuchnie, a on, ulubieniec publiczności, spadnie w przepaść. (Nie żeby wcześniej Tusk musiał się w tym celu zanadto męczyć, gdyby przyszła mu taka chęć.) To trochę tak, jakby nadambitny aktor miał odegrać w sztuce jedną z głównych ról i był pewien świetnych recenzji, po czym nagle zorientowałby się, że halabardziści na scenie mają ostre halabardy i naprawdę chcą go nimi zarąbać.
Widowisko może być więc przednie, bo Sikorski jest człowiekiem o słabych nerwach, a jego przymusowa sytuacja daje przewagę spokoju Komorowskiemu.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka