Cisza wyborcza, która aktualnie zabiła wszelką polemikę polityczną w Salonie24, jest pomysłem ze wszech miar kretyńskim, a na dodatek kompletnie nieprzystającym do rzeczywistości. Na szczęście pisanie o samej ciszy wyborczej nie jest podobno jeszcze zabronione (o ile nie nawołuje się do jej łamania, a ja nie nawołuję), stąd ten tekst.
W czasie każdych wyborów mamy całą serię naruszeń ciszy: a to ktoś zaparkował obok lokalu wyborczego samochód oklejony plakatami, a to ktoś jakiś plakat zerwał lub powiesił. Zaiste, są to zdarzenia, od których może zależeć wynik wyborów. Wszystkimi tymi bzdurami z całą powagą zajmuje się policja. Musi, bo takie jest prawo. A są sytuacje jak ze zżartego biurokracją Cesarstwa Austro-Węgierskiego z „Przygód dobrego wojaka Szwejka", a nie z państwa, które poważnie traktuje samo siebie. Nasze niestety ani samo siebie poważnie nie traktuje, ani swoich obywateli, których ma za półgłówków i debili, którym trzeba wyznaczyć specjalny czas na refleksję. Aż dziw, że nie powołano jeszcze armii urzędników, którzy pilnowaliby, czy wyborcy należycie wykorzystują ów czas na refleksję, jaki w swej dobroci zapewnia im państwo.
Z niepojętych przyczyn niemal wszyscy - gdy spojrzeć na sferę publiczną - akceptują dziś istnienie ciszy wyborczej i uznają ją za swego rodzaju dogmat. Tego dogmatu nie ma jednak ani w Wielkiej Brytanii, ani w USA, ani od niedawna we Francji, gdzie stwierdzono, że w dobie Internetu cisza wyborcza nie ma sensu. My jednak żyjemy w kraju, gdzie minister obrony nie ma w domu komputera i się tym publicznie chwali, więc konsekwencje wirtualnej rzeczywistości faktycznie dla rządzących mogą być niedostrzeganle.
Do szewskiej pasji doprowadza mnie naczelny argument, od lat ten sam, przedstawiany w obronie ciszy wyborczej: ludzie potrzebują czasu na refleksję i uspokojenia na kilkadziesiąt godzin przed wyborami. Z tego argumentu można wywnioskować, że zwolennicy ciszy przyjmują dwa założenia. Pierwsze - że w przedwyborczą sobotę elektorat zasiada głęboko w fotelu i oddaje się przemyśleniom, do czego potrzebuje bezwzględnego spokoju. Jest to oczywiście założenie absurdalne. W przedwyborczą sobotę „refleksji" oddaje się może jakiś promil wyborców. Ci zaś, co potrzebują w tym celu spokoju, mogą wyłączyć radio i telewizor oraz omijać wyborcze mityngi. Nie trzeba im tego spokoju dekretować ustawą.
Od razu zresztą pojawia się pytanie, czemu cisza ma trwać akurat 48 godzin, a nie 72, 12 albo 240? Tego oczywiście nikt nie jest w stanie uzasadnić.
Drugie założenie brzmi, że gdyby podczas tych przemyśleń, a tym bardziej w drodze do lokalu wyborczego, elektorat usłyszał lub zobaczył wyborczą reklamę, natknął się na spotkanie kandydata z wyborcami albo przeczytał świeży sondaż, zmieniłby zdanie co do tego, na kogo odda swój głos - a do tego dopuścić nie można.
I to założenie jest absurdalne. Kto podejmuje decyzję świadomie, ma od dawna wyrobiony pogląd i nie zmieni go jeden dzień bez lub z reklamami wyborczymi i agitacją. Dla tego zaś, kto kieruje się chwilowymi odczuciami, jeden dzień bez kampanii także nie robi różnicy. Wtedy zadecydują po prostu chwilowe odczucia z piątku, a nie z soboty lub niedzieli.
Trudno zresztą pojąć, dlaczego zmiana preferencji wyborczych pod wpływem jakiegokolwiek impulsu, choćby i w dniu głosowania, ma być czymś złym. Nie znam kraju, który chciałby obywatelom zakazać głosowania pod wpływem chwilowego odczucia. Jeśli nasza cisza wyborcza ma temu właśnie zapobiegać, to bądźmy konsekwentni i wprowadźmy kary dla tych, którzy nie będą w stanie pisemnie uzasadnić swojego wyboru. Albo po prostu odmówmy im prawa głosu.
Że to głupi pomysł? Oczywiście - bo obywatele mają pełne prawo zagłosować pod wpływem nastroju, impulsu, reklamy w radiu, wróżby tarota, mijanego w drodze do lokalu spotkania przedwyborczego albo tego, co im powie ciocia. Na tym polega demokracja: wyborca może głosować, jak chce i z sobie tylko znanych przyczyn. Zapobieganie temu za pomocą ciszy wyborczej to zatem w gruncie rzeczy odmawianie ludziom prawa do swobodnego wyboru.
Nie bardzo także wiadomo, dlaczego obywatele nie mają mieć dostępu do najnowszych danych sondażowych akurat w przeddzień głosowania. Faktycznie, taka informacja może mieć wpływ na ich wybór - i słusznie, bo mają prawo go podjąć świadomie. Cisza wyborcza ogranicza to prawo.
W Wielkiej Brytanii wynalazek ciszy wyborczej jest nieznany (nie ma nawet odpowiednika w angielskim). Oto fundamentalna różnica w podejściu państw brytyjskiego i polskiego do swoich obywateli. Państwo brytyjskie mówi: „Dajemy wam takie i takie możliwości. Od was zależy, jak je wykorzystacie. Jesteście dorosłymi ludźmi i odpowiadacie za własne czyny. Nie obchodzi nas, jakie są wasze motywacje i powody. To wasza osobista sprawa". Państwo polskie powiada: „Pozwalamy wam wybierać, ale trzeba was cały czas pilnować i pouczać, bo inaczej nie dacie sobie rady. A w przeddzień głosowania nie można wam przeciążać główek informacjami i agitacją, bo tacy jesteście głupiutcy".
Nie wiem, czy ktoś lubi być traktowany jak głupiutkie dziecko. Ja nie znoszę. Ciekaw jestem, czy jakakolwiek formacja polityczna będzie mieć kiedykolwiek dość odwagi, żeby skończyć z tym bezprzykładnym idiotyzmem, jakim jest cisza wyborcza.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka