Trudno mi sobie wyobrazić, co mogłoby uratować Lecha Kaczyńskiego. Jeśli nawet istniał jeszcze jakiś cień nadziei, jeśli można było sądzić, że nowy impuls jego wizerunkowi nada Michał Kamiński, to te nadzieje ostatecznie grzebie mianowanie Anny Fotygi na stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta. Prezydentowi potrzebny jest obok ktoś, kto stanowiłby przeciwwagę dla jego charakterologicznych obciążeń. Kto potrafiłby go otrzeźwić, czasem może nawet brutalnie, zmusić do pewnych pojednawczych gestów albo ostrzec, że jakąś deklaracją lub stwierdzeniem może się jedynie narazić na śmieszność - jak to się niedawno stało ze słynnym żądaniem przeprosin od Donalda Tuska, co naród natychmiast przekuł w dziesiątki złośliwych żartów. Tymczasem na czele prezydenckiej kancelarii staje osoba, która wszystkie wady prezydenta - nadmierną emocjonalność, podejrzliwość, pamiętliwość - tylko wzmocni i będzie im jeszcze przyklaskiwać. Osoba, której udało się dość skutecznie rozmontować „stary" MSZ, ale nie udało się zmontować nowego, za to wspaniale sparaliżowała cały resort, pozostawiając po sobie setki nie podpisanych papierów. Osoba, która potrafiła w podróży przez trzy godziny nie zamienić ani jednego słowa z żadnym ze swoich oficerów ochrony - bo nigdy nic nie wiadomo.
Otaczanie się ludźmi, którzy odbijają nasze wady i utwierdzają nas w przekonaniu, że zawsze mamy rację, na ogół źle się kończy, ale żeby to rozumieć, trzeba mieć nieco szerszą perspektywę i dystans do siebie samego. Lech Kaczyński tego widocznie nie ma, a dobrze czuje się jedynie w gronie potakujących.
Poparcie dla Lecha Kaczyńskiego wciąż niziutkie w porównaniu ze sprzeciwem. W najnowszym sondażu warto szczególnie zwrócić uwagę na dysproporcję pomiędzy liczbą tych, którzy zdecydowanie uważają, że prezydent źle sprawuje urząd, a tymi, którzy zdecydowanie uważają, że sprawuje go dobrze. W tego typu sondażach to bardzo interesujący i wiele mówiący wskaźnik.
Konkluzja jest zatem taka, że Lech Kaczyński za trzy lata ma niewielkie szanse na ponowny start. Po pierwsze - sam nie będzie miał na to ochoty, bo w swojej obecnej roli czuje się autentycznie źle. Po drugie - Jarosław Kaczyński nie wystawi swojego brata, widząc, że jego szanse są bliskie zeru.
Można sobie oczywiście wyobrazić jakąś wyjątkową konfigurację: skrajne spalenie się Tuska, jakąś wielką aferę, która go pogrąży, olbrzymie rozczarowanie PO - ta wielkie, że nawet Lech Kaczyński wyda się lepszy niż kandydat Platformy. Można sobie to wyobrazić, ale wyobrazić to sobie trudno. Tusk za dwa lata pewnie przestanie być premierem i zacznie się przygotowywać do kampanii. Na gigantyczne rozczarowanie będzie za wcześnie (chyba że przyczyni się do tego światowa recesja), a zrobić ponownie z Lecha Kaczyńskiego zwycięzcy nie podejmie się chyba nikt.
W ten sposób pojawia się arcyciekawe pytanie: kto w zamian? Ciekaw jestem Państwa opinii: Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro czy może ktoś inny? Kto będzie konkurentem Donalda Tuska w 2010 roku w wyborach prezydenckich?
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka