Podjeżdżałem przedwczoraj pod naszą redakcję, mają w pamięci wizytę Jarosława Kaczyńskiego kilka miesięcy wcześniej z okazji debaty z, jak się okazało, jego obecnym następcą. Budynek został wtedy gruntownie sprawdzony przez BOR dzień wcześniej. Ówczesny premier przyjechał w kolumnie aut: policja na sygnale, dwa wany i jeden bus BOR-u, dwie pancerne limuzyny i bodaj jedna lancia. BOR-owcy sprawdzili gruntownie każdy pokoik i torbę, podstawiali lusterko pod każdy stół, obstawiali wszystkie wejścia, blokowali windę, byli w mundurach i w cywilu, mieli psa (w eleganckich firmowych szelkach z napisem „Biuro Ochrony Rządu") na wypadek, gdyby ktoś chciał wysadzić Jarosława Kaczyńskiego w powietrze. Każdy, kto wchodził i wychodził, był sprawdzany. Można się było poczuć jak w stanie oblężenia. Teatr nieprawdopodobny.
Instynktownie szukałem więc dwa dni temu na parkingu przed budynkiem aut policji i BOR-u. Wypatrzyłem tylko premierowskie BMW i jedną lancię. Donald Tusk przyjechał do „Faktu" z jednym oficerem BOR-u, który zresztą nie łaził za nim krok w krok. Przeżył. Krzywda go nie spotkała. Czyli - można.
Znajomy fotoreporter powiedział mi, że przy nowym premierze, chodzącym właściwie bez ochrony, on i jego koledzy sami się kontrolują. Przy JarKaczu była nieustanna wojna nerwów albo i ramion między dziennikarzami a ochroniarzami.
Wiem, co napiszą apologeci poprzedniego rządu: że Tusk robi to pod publiczkę, że to teatr, że premier musi mieć ochronę. Nie są to stwierdzenia bez podstaw. Ja jednak widzę to tak: jeśli nawet asceza Tuska w kwestii przywilejów jest na pokaz, to być może pomoże ugruntować zerwanie z chorobliwym bizantynizmem władzy, który jego poprzednik doprowadził - być może nawet nie z próżności czy złej woli - do absurdu. Innymi słowy, niezależnie od motywacji, efekt może się okazać trwały i sięgnąć poza obecny rząd. A w tej dziedzinie - o czym pisałem wiele razy - forma i styl nie pozostają w oderwaniu od treści. Skromność władzy podkreśla jej służebną rolę, przenika do psychiki sprawującego funkcję, a jeśli raz przyjmie się taki styl, trudno z nim potem zerwać bez narażania się opinii publicznej.
We wszystkim jednak trzeba zachować rozsądek. Teraz czytam, że premier ma zamiar lecieć do Brukseli rejsowym samolotem. I zaczynam mieć wrażenie, że znów teatr przeważa nad zdrowym rozsądkiem, tyle że w drugą stronę. Gdyby to był wyjazd prywatny, urlopowy, taka decyzja byłaby godna pochwały. Ale tu chodzi o sprawowanie funkcji. Rzeczowe zastrzeżenia wobec takiego pomysłu przedstawiają w „Dz" Jan Dziedziczak i Leszek Miller. Obawiam się, że jesteśmy świadkami popadania w drugą skrajność, równie niemądrą, co wystawne konwoje, którymi w poprzednim rządzie poruszali się nawet niektórzy ministrowie.
Jak by było rozsądnie? Rozsądnie byłoby, gdyby Kancelaria Premiera przedstawiła opinii publicznej szczegółowe wyliczenie, pokazujące, że tańsza jest jedna lub druga opcja, uwzględniające także np. ewentualność konieczności szybkiego powrotu do kraju. Dziś tak naprawdę nie wiemy, czy lot rejsowym samolotem faktycznie mniej kosztuje. Może i tak, ale chciałbym mieć taką pewność, czarno na białym.
A może, zamiast wsadzać premiera do rejsowego airbusa, lepiej rozstrzygnąć wreszcie przetarg na nową rządową flotę? Przecież do Brukseli szef rządu nie musi lecieć wielka maszyną - do takich przelotów wystarczyłby niewielki, oszczędny, kilkunastomiejscowy samolot. Czy tak trudno utrafić w złoty środek?
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka