Pamiętam, w jak fatalnym stylu wychodzili z Iraku Hiszpanie po wyborach wygranych przez premiera Zapatero. To była prawdziwa dezercja, niemal z dnia na dzień, w dodatku po pamiętnych zamachach w Madrycie, wyglądało więc na to, że nowy rząd ulega szantażowi terrorystów. Zapatero tamtym posunięciem (oraz, trzeba przyznać, wieloma kolejnymi, i w polityce zagranicznej, i wewnętrznej) zasłużył sobie na miano bardziej klauna niż męża stanu, z czego hiszpańska opinia publiczna coraz mocniej zdaje sobie sprawę.
Nasze wycofanie się z Iraku byłoby całkiem inne. Tu racjonalną decyzję podejmuje nowy rząd, podczas gdy prezydent Kaczyński stawia pozbawiony racjonalnych podstaw opór. Polska była jednym z pierwszych państw, które odpowiedziały na wezwanie Waszyngtonu o pomoc. Zrobiliśmy to - za rządów SLD - do tego stopnia nieumiejętnie, że naraziliśmy się całkiem niepotrzebnie na niechęć europejskich partnerów. Nie była to, podkreślam, kwestia samej decyzji, ale formy, w jakiej została podjęta i zrealizowana. Pod tym względem postępowanie polityków SLD przypomina stosunek polityków PiS do Stanów Zjednoczonych.
Wbrew temu, jak sprawę chcieliby widzieć naiwni idealiści, wciąż żyjący hasłem „Za wolność waszą i naszą", mieliśmy prawo oczekiwać w zamian konkretnych korzyści, w postaci irackich kontraktów (nie dla jednej firmy, ale dla wielu), znaczącego zwiększenia pomocy dla polskiej armii i - choć to problem coraz mniej istotny - przychylnego stanowiska administracji i przede wszystkim Kongresu w sprawie programu bezwizowego. Nic z tych spraw się nie zrealizowało. Głównie dlatego, że rząd Leszka Millera, wysyłając naszych ludzi do Iraku, zadziałał zgodnie z mechanizmem wiernopoddańczym, nie podejmując nawet próby twardszych negocjacji w sprawie warunków, co zrobiła choćby Turcja. Naczelnym zadaniem nie było dbanie o interes kraju, ale wykazanie, że się jest osobiście dobrym sojusznikiem, choć ekskomunistą.
Byliśmy w Iraku o wiele dłużej niż większość sojuszników USA, nie odnosząc z tego żadnych korzyści poza treningiem naszych żołnierzy. Nasza dalsza tam obecność mija się całkowicie z celem. W wyborach prezydenckich w USA najprawdopodobniej tryumfować będą demokraci, których stosunek do operacji irackiej jest mocno sceptyczny. Wycofanie amerykańskich sił wisi na włosku. Administracja Busha nosi już wszelkie znamiona schyłkowości i zabieganie dzisiaj o jej przychylność nie ma większego sensu, zwłaszcza gdy wiąże się z dużymi kosztami. Nikt nie może nam zarzucić dezercji. Udowodniliśmy wystarczająco mocno, że jesteśmy dobrymi sojusznikami Ameryki, czego nie sposób powiedzieć w drugą stronę.
Tego wszystkiego zdaje się nie dostrzegać Lech Kaczyński. Gadanie o naszych „ważnych, ekonomicznych interesach" w Iraku, jak to robi Przemysław Gosiewski, to fikcja. Mogliśmy być może takie interesy mieć. Skończyło się na kilku wątpliwych kontraktach.
Nie widzę innego uzasadnienia dla postawy prezydenta niż: 1. chęć utrudnienia życia rządowi Tuska; 2. wizja polityki zagranicznej, gdzie istnieją sojusznicy na śmierć i życie, przy których musimy stać do ostatka, nawet jeśli traktują nas niezbyt elegancko.
Trzeba powtarzać do znudzenia: Amerykanie nie będą szanować tych, którzy się sami nie szanują. My zasłużyliśmy na ich szacunek w Iraku wiele, wiele razy. Teraz zmywajmy się stamtąd tak szybko, jak się da.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka