Wigilia już jutro, dość mam tymczasem polityki, zwłaszcza że robi się już tak słodko, że aż mdłości chwilami biorą.
Kiedyś obiecywałem, że napiszę coś o muzyce, której słucham. Nowe nabytki muzyczne i idące za nimi odkrycia bywają fascynujące, ale pomyślałem, że powinienem wspomnieć przede wszystkim o moim ulubionym utworze. Tym, którego mógłbym słuchać na okrągło na bezludnej wyspie. Może kogoś, komu świat klasyki jest na razie obcy, to zachęci. Może jakiś namiętny amator Mozarta albo Beethovena, mający w pogardzie wcześniejsze czasy, jednak skusi się, żeby sięgnąć po płytę z tym utworem.
BWV 988, czyli „Wariacje Goldbergowskie" Bacha. Legenda powiada, że zamówił je hrabia Keyserlingk, rosyjski ambasador przy dworze Saskim, cierpiący na bezsenność, a grać je miał specjalnie dla niego młody i bardzo zdolny klawesynista Johann Gottlieb Goldberg. Legenda powstała już po śmierci JSB i najprawdopodobniej nie jest niczym więcej, jak tylko legendą właśnie, ponieważ Goldberg był zbyt młody i zbyt niedoświadczony, gdy Bach skomponował „Wariacje", aby grać ten trudny utwór. Ale, jak to często bywa, legenda się utrwaliła i nazwisko Goldberga na stałe związało się z tym dziełem.
O „Wariacjach" napisano tysiące stron. Ten cykl, złożony z dwóch arii (otwierającej i zamykającej da capo) oraz 30 wariacji ma w sobie tyle warstw, że można go rozgryzać i bawić się nim na rozmaite sposoby. Dla niewprawionego ucha to po prostu piękna muzyka, w nastroju wahająca się między tryumfalizmem, dostojeństwem, krotochwilą i żartem, melancholią, smutkiem, radością. Dla ucha bardziej wprawionego to kunsztowne kanony i fugi, plecione metodami lustrzanego odbicia, inwersji, rozciągnięcia, odstępu. Dla jeszcze wnikliwszego słuchacza to dzieło, kryjące w sobie ezoteryczne przesłanie, oparte na wewnętrznej symetrii cyklu i każdej jego części. 32 części, w tym 30 wariacji, co trzecia jest kanonem o coraz większej wartości (od all'Unisono po alla Nona). Odkrywanie bogactwa, jakie się kryje w „Wariacjach", nigdy się nie kończy. Z każdym wysłuchaniem, z każdym nowym wykonaniem można znaleźć coś, czego się jeszcze nie słyszało, jakąś nową harmonię, nowe zestawienie dźwięków, nowy szyfr i kod. To się nigdy nie nudzi.
Warto kupować wciąż nowe wykonania. Każdy dobry klawesynista (tu jestem ortodoksyjny - dopuszczam właściwie wyłącznie wykonania klawesynowe; poza Gouldem z grających na fortepianie mam jedynie Angelę Hewitt) umie wydobyć z „Wariacji" jakąś kolejną warstwę. Na mojej półce stoi dziewięć wersji. Moje ulubione wykonanie to Christophe Rousset na wspaniałym klawesynie od Hemscha, zrobionym rok po śmierci Bacha. Ale jakiś rok temu kupiłem bardzo piękne, dwupłytowe wykonanie Richarda Egarra, które awansowało na mocną drugą pozycję.
Osobnym rozdziałem jest oczywiście Glenn Gould, który wykonuje coś na kształt wariacji na temat „Wariacji".
Słuchając „Wariacji" - tak jak teraz - próbuję sobie wyobrazić codzienność człowieka, który je skomponował. Bach nie był bezgranicznie szczęśliwy, użerał się z radą miejską Lipska, miał od groma obowiązków i sporą rodzinę na głowie, a do tego uczniów w szkole, pewnie w części tępych i nieużytych. Zapewne nieraz bywał sfrustrowany, ślady tego pozostały w listach. W dodatku bawił się w muzyczne formy, które pod koniec jego życia brzmiały coraz bardziej anachronicznie. Skomponował swoje opus magnum - „Sztukę fugi" - gdy fuga była już kompletnie niemodna. Nie podążał za modą tak czujnie jak choćby jego przyjaciel z Hamburga Georg Philip Telemann. Po śmierci Bacha jeden z jego bardzo muzycznie uzdolnionych synów, w swoim czasie popularniejszy od ojca, Wilhelm Friedemann Bach, powiadał o nim z pewną wyższością i dobrotliwą kpiną „stara peruka". Tak się złożyło, że ta „stara peruka" dzięki swojemu geniuszowi przetrwała już ponad 250 lat, a Wilhelm Friedemann może się najwyżej ogrzewać w cieple jej sławy.
Z przeczytanych lata temu „Mdłości" Sartre'a pozostało mi w pamięci stwierdzenie, że muzyka jest czymś, co istnieje niezależnie od materialnego świata. Nawet gdyby zniszczyć wszystkie klawesyny, fortepiany i wszystkie kopie nut „Wariacji", gdyby zabrakło artystów, znających je na pamięć, one i tak by istniały. Nawet gdyby nikt ich nie grał. A skoro tak, to może JSB nie tyle je skomponował, co odkrył jakąś wyjątkową, ezoteryczną harmonię, istniejącą obiektywnie poza nim i nami wszystkimi?
A przecież był to w końcu normalny facet, który chyba prawie do końca życia nie zdawał sobie sprawy, jakiej wagi dzieło w postaci całej swojej muzycznej spuścizny stworzył. Może była to również kwestia skromności, bo przecież kantor ze szkoły św. Tomasza pisał na kartkach, gdzie notował swoje utwory, litery SDG - Soli Deo Gloria.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura