Temat wynagrodzeń dla byłych prezydentów mógłby otworzyć pożyteczną dyskusję, ale raczej tak się nie stanie, ponieważ wszystko przyćmiła poboczna w gruncie rzeczy kwestia ewentualnej podwyżki dla gen. Jaruzelskiego.
Nie żebym był zwolennikiem większych pieniędzy dla generała. Przeciwnie - byłem zwolennikiem choćby symbolicznego wymierzenia mu kary za wyrządzone zło - nie tylko za stan wojenny - choćby w postaci degradacji, co, o ile się nie mylę, łączyłoby się również z utratą generalskiej emerytury. Poza tym trzeba pamiętać, że Jaruzelski został wybrany w trybie i okolicznościach, nie dających mu pełnej demokratycznej legitymacji.
Ale to - podkreślam - wątek poboczny. Głównym wątkiem powinny się stać wynagrodzenia polityków i wysokich urzędników w ogóle. Ten temat przewija się także przy okazji noworocznej podwyżki poselskich pensji.
Było dla mnie zawsze fenomenem, jak bardzo rozmijają się oceny Polaków, deklarowane w sondażach z faktycznym poziomem zarobków polityków oraz tym, jaki powinien być, gdyby wziąć na serio pod uwagę ciążącą na nich odpowiedzialność i wynagrodzenia ludzi na podobnych stanowiskach w innych krajach. Sondaż na temat wynagrodzeń kilka miesięcy temu zmówiła moja gazeta. Wyniki były po prostu absurdalne. Nie mam ich teraz przed sobą, ale, o ile pamiętam, ludzie wyceniali pracę posła na jakieś 3 tys. zł, a prezydenta chyba na 5 albo 6 tys. zł.
Oczywiście, gdyby odpowiedzialność głowy państwa i szefa rządu wyceniać realnie, a do tego porównać ich wynagrodzenia z tymi z Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Francji, obaj powinni zarabiać gdzieś około 50-60 tys. Czyli dziesięć razy tyle, na ile wyceniali ich pytani. Pensje byłych prezydentów - skoro już od tego zaczęliśmy - także są śmieszne. 10 tys. to minimum. Czynny minister powinien dostawać pewnie około 40 tys.
Zadaję sobie pytanie, skąd tak niska wycena tych stanowisk przez zwykłych Polaków. Przyczyn jest zapewne kilka. Po pierwsze - prawo statystyki. Wśród pytanych większość ma pensje na tyle niskie, że owe 6 tys. to dla nich niebotyczna kwota. Po drugie - politycy, zresztą często z własnej winy, są uznawani za darmozjadów, którym więcej się nie należy. Dotyczy to szczególnie niemałej grupy posłów. Po trzecie - znów prawo statystyki - większość pytanych nie zdaje sobie sprawy, na czym polega rola ministra albo premiera. Wydaje im się, że to nic trudnego i sama rozrywka - na identycznej zasadzie, na jakiej pan Ziutek spod kiosku z piwem we Włocławku albo pani Hela z kuchni w zakładowej stołówce w Lęborku potrafią przedstawić genialną receptę na uzdrowienie służby zdrowia albo na błyskawiczny wzrost zamożności Polaków. Po czwarte wreszcie - na tyle Polacy wyceniają dotychczasową pracę polityków. To wskaźnik ich satysfakcji z pracy rządzących.
Tyle że mamy tu paragraf 22: niskie wynagrodzenia odstraszają od rządowych funkcji wielu zdolnych ludzi, którzy wolą iść najczęściej do biznesu. To sprzyja petryfikacji klasy politycznej, choć oczywiście nie jest jedyną jej przyczyną. Sam jednak znam kilka historii ludzi, którzy odrzucali rządowe propozycje głównie z przyczyn finansowych. Alternatywą nie był nawet w każdym przypadku prywatny biznes, ale także media albo prywatne szkolnictwo czy instytuty badawcze.
Mój pogląd jest w skrócie następujący: radykalna podwyżka wynagrodzeń dla urzędników najwyższego szczebla i radykalne obcięcie przywilejów i niefinansowych profitów. Ekstremalne ścięcie rozdętego parku samochodowego, ścisłe limity na telefony komórkowe, koniec z darmowymi przelotami i przejazdami. Za to o wiele większe pieniądze do kieszeni. Skromność władzy, za którą wiele razy się opowiadałem, oznacza właśnie to: odejście od bizantynizmu, wysokie standardy w korzystaniu z publicznych pieniędzy, ale nie osobiste dziadowanie.
To powinno dotyczyć także niezbędnej politykom do pracy infrastruktury. Kto był na zapleczu Pałacu Prezydenckiego wie, że w niektórych częściach wystrój jest jak w domu FWP w latach 70. Kto zna Sejm, wie, że są tam miejsca, które wstyd pokazać (pokazywał to kiedyś na swoim blogu Krzysio Leski). To samo dotyczy Kancelarii Premiera (inna sprawa, czy potrzebny jest tak gigantyczny urząd).
Podobnie z rządowymi samolotami. Przeciągający się przetarg to kompromitacja. Polski prezydent czy premier nie musi mieć Air Force One, ale nie powinien latać ruskim złomem, na dodatek serwisowanym w Rosji. A, jak wiadomo, ukrycie w kilometrach przewodów aparatury podsłuchowej nie jest żadnym problemem.
Inna sprawa, jak te nowe samoloty powinny być wykorzystywane. Na pewno nie do prywatnych przelotów albo do prowadzenia kampanii na rzecz własnej partii.
Myślę, że te postulaty są dość oczywiste dla kolejnych ekip, ale każda obawia się społecznej reakcji, każda przed nią tchórzy, tak samo jak tchórzy przed górnikami czy kolejarzami. Szkoda.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka