Ubawiłem się, słuchając wczoraj po południu i wieczorem podawanych w sensacyjnym tonie wiadomości: „Rada Gabinetowa nic nie ustaliła", „Rozczarowanie i porażka", „Kompromitacja prezydenta?" itd. Rozumiem, że w polityce można robić niusa z wielu rzeczy, często na wyrost, ale powinny być do tego jakiekolwiek realne podstawy.
W tym przypadku od początku było stuprocentowo oczywiste, że Rada Gabinetowa nic nie zdziała. Po pierwsze - formalnie dlatego, że nie ma kompetencji rządu. Po drugie - ponieważ żadnej ze stron - ani rządowi, ani prezydentowi - nie zależało na tym, żeby znaleźć rozwiązanie problemu służby zdrowia, a jedynie na tym, żeby dokopać przeciwnikowi. Czy naprawdę ktokolwiek sobie wyobrażał, że Lech Kaczyński przytuli czule do piersi Donalda Tuska i powie: „Donek, co było, to było, teraz mamy poważny problem, chodź, pogadamy, na pewno coś razem wymyślimy", na co Tusk odpowie: „Lechu, jeśli cię kiedyś uraziłem, to przepraszam. Fajny z ciebie facet, wspólnie na pewno coś zaradzimy na te problemy"? Jakiego wspólnie wypracowanego rozwiązania ktokolwiek mógł oczekiwać?
Intencje były jasne. Prezydent, zwołując Radę, poszukiwał jakiegoś sposobu na zaistnienie, do czego pretekst daje mu kryzys w służbie zdrowia. Prezydent tego sposobu szuka po omacku, bo ani on sam, ani nikt z jego otoczenia nie ma na niego pomysłu. W tym wypadku istniała szansa, że uda się pokazać rząd jako niekompetentny i pozbawiony pomysłów.
Tusk odpowiedział populistycznym pomysłem transmitowania obrad rady w telewizji, co przypomina słynne narady Putina lub Łukaszenki z ministrami. Ponieważ prezydent na transmisję się nie zgodził, więc pozostało tylko zrelacjonować po swojemu przebieg obrad.
I tu pojawił się arcyważny problem, o którym z pewnością zaraz poinformuje BBC, „The Economist" przygotuje na ten temat raport specjalny, a niewykluczone, że zajmie się nim nawet Rada Bezpieczeństwa: czy prezydent był naburmuszony czy nie. Tusk twierdzi, że był. Jarosław Kaczyński, reagując z podziwu godnym refleksem, zareplikował natychmiast, że on na pewno wie, że brat naburmuszony nie był. Zaiste, dla kondycji polskiej służby zdrowia jest to zagadnienie arcyistotne.
Mieliśmy zatem kolejny akt niekończącego się i coraz nudniejszego przedstawienia pt. „Kopanie po kostkach". Nie oglądałem zresztą dokładnie, bo w połowie aktu wyszedłem do bufetu na kawę i szarlotkę. Ile można słuchać tych nudziarzy?
W całym tym wygłupie pojawiła się tylko jedna ciekawsza rzecz: Lech Kaczyński potwierdził swoje socjalistyczne przekonania, zapowiadając, że zawetuje ewentualną ustawę o fakultatywnych uzupełniających ubezpieczeniach zdrowotnych, bo „pogłębiałoby to nierówności". Oczywiście, mówiąc to, prezydent chciał zarobić punkty u części elektoratu, ale też podążał zgodnie ze swoimi przekonaniami. Pamiętam, jak przed wywiadem kilka miesięcy temu Lech Kaczyński powiedział do mnie z uśmiechem, ale też wyraźnym wyrzutem: „Czytam pana, śledzę - ale ten pański liberalizm...".
Pan prezydent nie chce zatem zaakceptować faktu dość oczywistego: tak już jest na tym świecie, iż nie wszyscy mają to samo i nie wszystkich na to samo stać, co jest konsekwencją wielu życiowych okoliczności, cech charakteru, ale także samozaparcia, wytrwałości, przedsiębiorczości danej osoby. Ochrona zdrowia to delikatny temat, ale czemu udawać, że w niej miałoby być inaczej? Już dziś nie każdy może sobie pozwolić na wszystko. Twierdzenie, że jest inaczej, to chowanie głowy w piasek. Jeden idzie do publicznego gabinetu dentystycznego, gdzie naprawiają mu zęby najprostszymi metodami; inny do gabinetu prywatnego, gdzie stosowane są technologie kosmiczne. Jeden kupuje dla żony osobna salę porodową, innego na to nie stać. I tak dalej. Dążenie do równości poprzez odebranie możliwości zapewnienia sobie, za własne, ciężko zarobione pieniądze, lepszych standardów opieki, to socjalistyczna urawniłowka w czystej postaci. Przykro, że w parciu w tę właśnie stronę Lech Kaczyński upatruje szansy na podniesienie swoich notowań z dna Rowu Mariańskiego.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka