Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
105
BLOG

Robole od reklamy

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 43

Mentalność speców od reklamy pozostaje dla mnie zagadką. Owszem, zdarza mi się spotykać pojedynczych ludzi, którzy są wyzbyci wszelkich hamulców i zasad, a zarazem przekonują, że mają twarde zasady i się ich trzymają. Ale to są pojedyncze przypadki. W branży reklamowej natomiast, mam wrażenie, taka postawa jest pożądaną normą. To dziedzina, w której najlepiej popłaca bycie możliwie najbardziej pozbawionym skrupułów sukinsynem. I nie służy to, jak np. w przypadku wywiadu, żadnym państwowym celom, ale jedynie kasie.

W „Życiu Warszawy" ukazał się tekst o reklamach jednej z firm odzieżowych. I nie chodzi nawet o to, jak ta głupawa kampania wygląda, choć to także jest wkurzające. Chodzi przede wszystkim o otwarcie bezczelne, chamskie po prostu tłumaczenie niejakiego Sajewicza, który w firmie reklamowej odpowiada za wspomnianą kampanię i który twierdzi, że nie ma mowy o żadnym kpieniu z wartości, a w całej reklamie chodzi o coś całkiem innego niż widać gołym okiem. Nie pierwszy to zresztą przypadek, gdy chamusie z przemysłu reklamowego udają, że nie rozumieją, o co ktoś ma do nich pretensję. Być może zresztą w jakiejś części nie rozumieją naprawdę. Wszak aby zrozumieć wrażliwość religijną czy jakąkolwiek inną jakiejś grupy ludzi trzeba mieć do tego pewne predyspozycje. Dokładnie te, które w reklamie pożądane nie są. Ludzie, którzy tę wrażliwość mogliby zrozumieć, są zatem w naturalny sposób z reklamy eliminowani. Zostają wykorzenione (tu akurat stuprocentowo pasuje to określenie, używane w stosunku do części inteligencji przez Jarosława Kaczyńskiego) klony, których jedyną myślą jest, jak by tu kogoś obrazić i dotknąć, bo wtedy towar najlepiej się sprzeda. Hipotetyzując dalej - ale podkreślam, że są to tylko moje hipotezy (przydałyby się badania na ten temat) - uznałbym, że większość pracowników reklamy to ludzie ze stosunkowo świeżego awansu społecznego, wyrwani ze swoich środowisk rodzinnych i się ich wstydzący, dziecinnie zafascynowani bezkarnym przełamywaniem norm. Na swój użytek określam takie osoby mianem neopeerelowskich roboli, następców tych, którzy przyjeżdżali z małej wiochy do stolycy i wydawało im się, że złapali Pana Boga za nogi. Ładnie pokazywało takie przypadki w kilku filmach polskie kino moralnego niepokoju.

W tym samym wydaniu „ŻW" jest materiał o powszechnej wśród reklamiarzy praktyce: nielegalnej wycince drzew, jeśli zasłaniają jakiś bilbord. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile już takich tekstów przeczytałem. Może dziesiątki, może setki. Bezczelne towarzystwo reklamiarzy w żywe oczy kpi sobie z prawa - tego pisanego i tego niepisanego, opartego na poczuciu przyzwoitości i dbałości o wspólną przestrzeń publiczną.

Kolejnym dowodem jest zaśmiecanie tejże przestrzeni poprzez zapełnianie reklamami każdego wolnego skrawka. „Gazeta Stołeczna" poświęciła zapewne już kilkadziesiąt tekstów opowieściom o ludziach, którym reklamiarze zabrali światło, rozwieszając na fasadach domów swoje płachty. To oczywiście także sprawa pomiędzy lokatorami tychże a zarządami ich budynków. Ale dla mnie ważne jest, że moje miasto wygląda jak jeden wielki słup ogłoszeniowy.

W tym kontekście śmieszy mnie, gdy czytam, że reklamiarze mają jakiś tam swój kodeks etyczny. Kodeks etyczny reklamy to pojęcie wewnętrznie sprzeczne, mniej więcej tak jak „Towarzystwo przyjaźni niemiecko-izraelskiej im. Adolfa Hitlera" albo „Unia młodzieży ze Szmulek na rzecz pomocy policji". Ów kodeks etyczny jest jedynie figowym listkiem.

Co robić? Środowisko reklamiarzy jest skażone taką samą patologią jak korporacje prawnicza czy lekarska: nie można już wierzyć w to, że jest w stanie samo się przytemperować i dokonać jakiejś formy samooczyszczenia z najbardziej chamskich i bezczelnych elementów. W takiej sytuacji powinno wkroczyć państwo. Nasze jest niestety kompromitująco bezsilne. Nie potrafię po prostu pojąć, jak to możliwe, że w przypadku ustawienia nielegalnego billboardu procedury zmierzające do jego usunięcia zajmują tak wiele czasu, że wcześniej skończą się dwie albo trzy kampanie reklamowe. Taki poziom nieefektywności jest wprost zaproszeniem dla reklamiarskich cyników do korzystania z okazji. Nie pojmuję, czemu od lat nie można owych procedur zmienić w taki sposób, żeby sprawa stała się prosta i jasna: reklamiarze łamią przepisy - w trybie natychmiastowym ich firma zostaje obłożona karą nie w wysokości kilkuset, ale kilkuset tysięcy złotych - w ciągu trzech dni reklama łamiąca przepisy zostaje usunięta na koszt firmy reklamowej. Koniec, kropka.

Nie pojmuję, czemu Warszawa nie jest w stanie uchwalić wiążącego regulaminu umieszczania reklam w przestrzeni publicznej. I to regulaminu, który na pierwszym miejscu stawiałby prawo mieszkańców do estetyki. Reklamiarze swoimi działaniami właściwie całkowicie stracili wiarygodność jako równorzędni partnerzy takiego układu. Pytać ich o zdanie nie ma co. Należy im narzucić rozwiązanie dobre dla ogółu - nie dla nich. Jeśli nie potrafią okazywać szacunku wartościom ważnym dla znacznych grup ludzi, należy ich do tego zmusić, i to z zapasem.

Środowisko reklamiarzy na każdym kroku udowadnia, że traktuje sferę publiczną jako obszar bezwzględnego polowania. W zamian powinno być potraktowane jak hołota, która nie umie się zachować w cudzym mieszkaniu.

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj43 Obserwuj notkę

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (43)

Inne tematy w dziale Polityka