Niemiecki rząd przyjął projekt Widocznego Znaku - wystawy, poświęconej niemieckim wysiedlonym (jak chciałaby Erika Steinbach i jej związek - „wypędzonym"). To było do przewidzenia. Mimo konfrontacyjnej polityki poprzedniego rządu i uśmiechów Donalda Tuska, Angela Merkel wykonuje ukłon w kierunku tych środowisk w Niemczech, które chcą relatywizować historię. Przecież siłą rzeczy wystawa będzie jedynie marginalnie wspominać, co było pierwotną przyczyną przesiedleń.
Pokrętność i nierzetelność Widocznego Znaku jest chyba dla wszystkich oczywista. Niebezpieczeństwa, wynikające z relatywizowania historii - także. Dlatego, zamiast się nad tym rozwodzić, chciałbym napisać o moim jedynym spotkaniu z Eriką Steinbach.
Było to kilka lat temu, podczas kolacji w Fundacji im. Adenauera w Warszawie. Z polskiej strony byli publicyści, analitycy stosunków międzynarodowych, ludzie, zajmujący się partyjnym PR-em. W sumie ponad 20 osób, na co dzień różniących się poglądami politycznymi i pochodzących z różnych środowisk. Wszyscy byli jednak tamtego wieczora wyjątkowo jednomyślni. Wobec pani Steinbach wysuwali podobne argumenty, wskazując przede wszystkim na to, że próbuje ona wyrywać przesiedlenia z historycznego kontekstu.
Co na to Erika Steinbach? Miałem wrażenie, że mam do czynienia z nakręconą lalką, która klepie kilka wyuczonych fraz. Nie było mowy o żadnej dyskusji. Pani Steinbach nie odpowiadała na nasze zarzuty, nie dyskutowała z argumentami. Powtarzała kilka oklepanych frazesów o tym, że każda ludzka krzywda jest zła. Z naszej strony to było rzucanie grochem o ścianę.
Na koniec spotkało mnie pewne wyróżnienie (do dziś nie wiem, dlaczego akurat mnie, bo właściwie pani Steinbach mogła się zwrócić w ten sposób do każdego uczestnika spotkania). Usłyszałem od niej mianowicie: „Widzę, że z państwem można się jednak porozumieć. Oprócz pana, bo panu na żadnej dyskusji nie zależy, jest pan nastawiony wyjątkowo konfrontacyjnie". To samo mogłem powiedzieć o wypowiadającej te słowa.
Tamto spotkanie upewniło mnie, że z reprezentowanym przez nią środowiskiem rozmawiać nie ma sensu. Trzeba je po prostu zwalczać w imię polskiej racji stanu.
Pamiętam też moje doświadczenia ze spotkań z niemieckimi dziennikarzami czy politykami w samych Niemczech i pojawiające się niezmiennie z polskiej strony pytania o rolę pani Steinbach. Z niemieckiej strony słyszeliśmy wtedy zawsze deklaracje pełne zaskoczenia, na ogół chyba nawet autentycznego, że przecież Erika Steinbach jest marginalną postacią, a Polacy wyolbrzymiają jej znaczenie. Nikt jednak nie potrafił nam odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w takim razie ta marginalna postać, skoro jest tak mało ważna, a we wzajemnych stosunkach wywołuje takie perturbacje, nie zostanie po prostu usunięta z partii, formalnie zmarginalizowana, dlaczego jej projekt nie zostanie ostatecznie wyrzucony do kosza.
Dziś nie tylko nie zostaje wyrzucony, ale będzie realizowany - choćby w nieco zmodyfikowanej postaci - za federalne pieniądze. Erika Steinbach jest, jak widać, wystarczająco niemarginalna, aby skłonić swój rząd do wyłożenia z budżetu kilkaset milionów euro na bliski jej projekt.
Sama Steinbach to typowa koniunkturalistka. Taka „zawodowa wypędzona", tak jak u nas istnieją np. „zawodowi antyfaszyści". Tylko co z tego, skoro idea, której służy, jest fałszywa, a dla nas wybitnie szkodliwa?
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka