I. Niezłe zamieszanie. Platforma nie tylko nie wie sama, czy jest w końcu za prywatyzowaniem szpitali czy nie, ale jeszcze przyznaje otwarcie - przez głupotę i gapiostwo najprawdopodobniej - ustami ministra Grada, że wyborcom mówiła co innego niż miała zamiar robić.
Oczywiście słowa ministra skarbu nie ujawniają żadnej niezwykłej prawdy. Politycy zawsze w kampanii wyborczej mówią co innego niż zamierzają zrobić. Grad odsłonił po prostu nieopatrznie kawałek politycznej kuchni. Przez przypadek powiedział, że król jest nagi.
Śmieszne są w tym kontekście głosy oburzenia, że to oszukiwanie wyborców. A niby w innych sprawach Platforma i inne partie mówiły samą szczerą i krystaliczną prawdę? Ale trzeba tu od razu dodać zastrzeżenie: na podobnej zasadzie normalne kulisy polityki odsłoniła swego czasu TVN24, urządzając prowokację z Renią Beger w roli głównej i Adamem Lipińskim w roli ofiary. Pisałem wtedy, że właściwie nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, a trzęsienie się z oburzenia jest albo przejawem skrajnej naiwności, albo skrajnej hipokryzji. A jednak wiele mediów i wielu komentatorów trzęsło się z oburzenia moralną miałkością PiS przez kilka tygodni. Teraz jakoś nie widzę, żeby trzęsienie osiągnęło podobny poziom, choć sprawa jest dokładnie z tego samego gatunku, a może nawet jeszcze mocniejsza.
Umówmy się zatem, że należy być konsekwentnym: ani w jednym, a nie w drugim, ani w żadnym podobnym przypadku nie mamy do czynienia z czymś niesłychanym, ale po prostu z odsłonięciem na moment zwyczajnego mechanizmu polityki, który jednak na co dzień jest zasłonięty i pozwala wyborcom tkwić w kojącym przekonaniu, że wszystko jest OK.
II. Fatalnie, że towarem przetargowym staje się w tym wypadku kwestia prywatyzacji szpitali. Szpitale bowiem prywatyzowane powinny być - oczywiście uczciwie, czyli, przede wszystkim, należy zapewnić, żeby ich majątek był prawidłowo wyceniany.
Znamienne, że Platforma uznała, iż prywatyzacja szpitali to hasło tak straszliwe, iż należy go unikać za wszelką cenę i nie ma szans wygrania wyborów, jeśli się ono pojawi w kampanii. PiS straszy prywatyzacją jak III wojną światową, choć właściwie wszystkie przykłady już sprywatyzowanych placówek pokazują, że doskonale sobie one radzą. Zwykle o wiele lepiej niż szpitale nie sprywatyzowane. Z korzyścią dla zwykłych, ubezpieczeniowych pacjentów, rzecz jasna.
Zabawny był wczoraj szczególnie Przemysław Gosiewski, który próbował przerazić publiczność informacją, iż szpital w jego okręgu wyborczym kupił właściciel ubojni i prowadzi teraz jednocześnie ubojnię i szpital. Domyślam się, że Przemysław Edgar pomyślał sobie, że przerazi ludność tym skojarzeniem: tu ubojnia, tu szpital. A co w tym skandalicznego? Pytanie brzmi: czy właściciel ubojni prowadzi szpital dobrze? Jeśli tak, to wara od niego.
Ważne jest pytanie, kto sprawił, że Polacy w ogromnej części reagują alergicznie na hasło „prywatyzacja". Odpowiedź jest prosta: politycy. Ci, którzy przez lata nie potrafili lub nie chcieli dopilnować, żeby to pojęcie nie kojarzyło się z gangsterką. I ci, którzy dbali o to, żeby wyborcy na hasło „prywatne" reagowali natychmiast skojarzeniem „dla bogaczy".
Plan Platformy jest rozsądny. Pod dwoma warunkami. Pierwszy - że PO uda się w jakiś sposób dojść do ładu z własnym stanowiskiem w tej sprawie, bo po wczorajszym dniu właściwie nie wiadomo, jakie ono jest. Po drugie - że nikt nie będzie na tej prywatyzacji „kręcił lodów". A że tu obciąża PO przypadek Beaty Sawickiej i jej szczerych wyznań, utrwalonych przez CBA, więc Platforma powinna się szczególnie pilnować, podejmując tak jednak ryzykowny krok.
III. Jarosław Kaczyński zgłasza wątpliwości wobec projektu zakazu kandydowania dla osób z wyrokami oraz zniesienia immunitetów poselskich.
Obie te sprawy nie są jednak równoważne. W pierwszej diabeł ewidentnie tkwi w szczegółach. Są dwa zasadnicze zastrzeżenia. Pierwsze - moim zdaniem fałszywe - że skoro wyborcy chcą kogoś wybierać, to nie można im tego zakazywać. Ale przecież w prawie wyborczym są i inne ograniczenia dotyczące biernego prawa wyborczego i jakoś nikt nie ma wobec nich zastrzeżeń. Drugie - że trzeba bardzo ostrożnie zdefiniować rodzaj przestępstwa, które wyklucza z parlamentu. I tu - zgoda, bo przestępstwo przestępstwu nierówne, nawet jeśli oba są ścigane z oskarżenia publicznego. Pod warunkiem, że zgadzamy się generalnie co do istoty rzeczy, czyli co do tego, że zakaz dla przestępców powinien zostać wprowadzony.
Podoba mi się i to, że Kaczyński przypomina o innego rodzaju moralnych i etycznych obiekcjach, wskazując np. na byłych esbeków, którzy do parlamentu kandydować mogą bez przeszkód. Obawiam się jednak, że szanse dołączenia tego wątku do nowelizacji Konstytucji są nikłe. Powstaje zatem pytanie, czy w takim wypadku zrezygnować w ogóle z nowelizacji. Byłbym niezwykle zawiedziony, gdyby PiS tak właśnie postawił sprawę. Warto jednak zrobić choć jedną sensowną rzecz, skoro nie da się ugrać maksimum.
Inaczej rzecz się ma z immunitetami. Tu sprawa jest prosta: immunitet sięgający poza bezpośredni zakres obowiązków poselskich jest skandalem. Np. w Wielkiej Brytanii o czymś takim nikt nie słyszał i tamtejsi politycy oraz politolodzy w ogóle nie rozumieją, jak bycie członkiem Izby Gmin może chronić przed mandatem za przekroczenie prędkości albo procesem za bicie żony. Argumentacja Kaczyńskiego jest bałamutna, bo żeby pociągnąć kogoś do odpowiedzialności karnej, trzeba mieć dowody. Kwestię można uregulować tak, żeby zabezpieczyć parlamentarzystów przed niesprawiedliwym oskarżeniem, a zarazem skończyć z chowaniem się za immunitetem przez bandziorków, którzy tylko przypadkiem weszli do Sejmu.
Liczę na to, że nawet w warunkach odbierającego rozum konfliktu politycznego da się od czasu do czasu w Polsce zrobić coś sensownego. Choć może jestem naiwny.
P.S. W sprawie expose: http://www.rp.pl/artykul/131764.html
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka