Od początku istnienia IPN dochodziło do konfliktów między dyrektorami ważnymi i jeszcze ważniejszymi. Dla zilustrowania przytoczę wymianę zdań między tzw. pionami IPN „Po akta przyjdę z policją” - „Niech prokurator nauczy się korzystać z czytelni”. Chodziło oczywiście o próbę sprowadzenia archiwistów do roli „pomocy biurowej”. Archiwiści mieli przygotowywać wyciągi z akt, a rola prokuratorów sprowadzała się jedynie do przejrzenia gotowych materiałów.
Ponieważ Prezesami tej instytucji obierano profesorów, przyjęło się, iż osoba publikująca wyniki badań naukowych jest w niej koroną stworzenia. Pracownicy „publikujący” szybko aspirowali do roli recenzentów działań osób nie publikujących. Sprzyjał im nadmiar czasu. Z badanych przeze mnie przypadków wynika, że pracownicy Biura Edukacji Publicznej zostali w 2000 r. zatrudnieni kilka miesięcy wcześniej niż pracownicy archiwum, ale to chodzi o kilka lat a nie tylko miesięcy.
Na początku istnienia IPN przejęto tylko zasób Centralnego Archiwum MSW – akta ORMO, akta administracyjne MBP oraz SB, a później akta wojskowego wymiaru sądownictwa i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego z Centralnego Archiwum Wojskowego, czyli akta wcześniej już badaczom dostępne. Akta operacyjne UB/SB przejmowano z dużym trudem, bardzo opornie, pod pretekstem braku środków w UOP i w policji na wykonanie ustawy. Nawet w momencie wybuchu tzw. listy Wildsteina, na początku 2005 r. do IPN nie przekazano jeszcze wielu ważnych teczek. Niedostępne były wtedy i dzisiaj teczki ze zbioru zastrzeżonego. Obowiązująca do 2005 r. ustawa o ochronie informacji niejawnych uniemożliwiała sprawne rozeznanie się w zasobie.
W tym czasie archiwiści, zamiast siedzieć w centrali i szeptać do ucha decydentów, zamienili się brygady lotne. W siedzibie IPN pojawiali się sporadycznie, raz w miesiącu, aby podpisać listy obecności za cały miesiąc. Pozostały czas pracy spędzali w delegacji. Wobec inercji jednostek zobowiązanych do przekazania akt IPN, kierownictwo Archiwum zdecydowało na zastąpienie ich w ustawowych obowiązkach. Pracownicy Archiwum IPN spisywali przedstawione akta, ładowali je na ciężarówkę i w końcu przyjmowali wynik swojej pracy do swojego magazynu. Dużo pomogli też Nadwiślańczycy, ale pracowników BEP przy tej żmudnej, wieloletniej robocie nie zauważono. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do pracochłonności tego zajęcia, proszę skatalogować swoje trzy tysiące książek, które zajmują około piętnastu metrów bieżących. Paczek będzie około sześćdziesięciu, proszę je przenieść na sąsiednią ulicę. Rozpakować po miesiącu, gdy pojawią się regały. W międzyczasie zaginie katalog lub okaże się, że spisany ręcznie nie da się odczytać. W IPN zasób liczy około stu kilometrów bieżących. Na paczki to będzie jakieś czterysta tysięcy.
Bez tych posunięć akta przekazywano by do dzisiaj, nie starczyłoby czasu na ich opracowanie, a o zdigitalizowaniu można by zapomnieć. W tym czasie nie zaprzestano udostępniania dokumentów dla potrzeb Rzecznika Interesu Publicznego, służb specjalnych, sądów i prokuratorów. Jednocześnie rosła liczba osób żądnych zapoznania się z aktami na jutro. Pokrzywdzonych można i trzeba zrozumieć w tej sytuacji, że naczekali się nawet kilkadziesiąt lat i pojutrza mogą nie dożyć. Natomiast awanturujący się naukowcy z pionu EP m.in. profesor z Krakowa o podanie danych o donosicielu na Papieża pseudonim „Delta”, to chleb powszedni w Archiwum w trakcie przejmowania akt. Profesor ten nie prowadził żadnych badań historii kościoła, po prostu on był z Krakowa i „Delta” był z Krakowa, i ... tak ten profesor zbudował swoją bardzo mocną pozycję polityczną w Galicji.
Dla członków kolegium IPN (naukowców, historyków) realizowano sprawdzenia jak też udostępnienia w ciągu jednego dnia. Ciekawsze dokumenty były zastrzegane, co uniemożliwiało dostęp do nich osobom spoza IPN. W początkowej fazie brak było pomocy ewidencyjnych, więc wszystkie kwerendy były przeprowadzane ręcznie poprzez wertowanie wielu tysięcy stron spisów zdawczo – odbiorczych.
Według obowiązującej wówczas ustawy można było wystąpić o przyznanie statusu pokrzywdzonego, z czego skorzystały tysiące osób. W Archiwum przeprowadzano dla nich szczegółowe kwerendy z bardzo żmudnym trybem udostępnienia. Etap pierwszy: kopiować akta, zamazać na nich nazwiska i pseudonimy. Na życzenie (a kto nie chciałby przeczytać normalnego tekstu!?) po raz drugi skserować akta i już nic nie zamazywać. Na trzecie życzenie pokrzywdzonego należało podać dane funkcjonariuszy i donosicieli z teczki. Na czwartym etapie pokrzywdzony mógł poprosić o kwerendę na temat dowolnej osoby np. ze swojej klatki schodowej, lecąc po liście lokatorów. Uchwalony tryb postępowania z pokrzywdzonymi to katorga dla wszystkich stron postępowania. Ciekaw jestem nazwisk osób, które umoczyły swoje paluchy przy jej uchwalaniu. Na podstawie książkowej relacji Asha o zapoznaniu się z własną teczką stwierdzam, że Niemcy są bardziej pragmatyczni, bo nie marnują tyle papieru. Pracownicy, którzy uniknęli wyjazdów w teren, czas spędzali przy kserokopiarce.
Do tego doszli pokrzywdzeni inaczej. Np. „Drukarz”, na którego opozycyjną działalność podobno zgromadzono ciężarówkę materiałów SB, ale miał wcześniej pewien wstydliwy epizod i ruszyła maszyna administracyjna. Albo tajny współpracownik ps. „Historyk”, który przecież walczył w Powstaniu, więc nie można w publikacjach o nim wychodzić poza II wojnę światową. Albo mieszkaniec Ostrołęki, który podczas godzinnej rozmowy telefonicznej poinformował, że nic go nie obchodzi, co tam na niego jest, ale trzeba zająć się działaniem Komisji Michnika.
Jednak prawdziwe kukułcze jajo podrzucił do Archiwum pracownik EP, który udostępnił Wildsteinowi katalog spraw operacyjnych, ozi i funkcjonariuszy, będący podręczną ewidencją archiwum. Popularność IPN wzrosła, ale nie była to popularność pożądana. W Instytucie nikt (oprócz tego pracownika) na to się nie przygotował i wróciły kilkugodzinne kolejki z wnioskami o status pokrzywdzonego, bo koledzy w pracy nie dawali spokoju. Potem, gdy Sejm i rząd Belki się zlitowali, te same osoby wróciły po zaświadczenie, że zapis na tzw. liście Wildsteina ich nie dotyczy (ale często dotyczył). Pracownika tego nie podejrzewam o lekkomyślność, tylko o chęć skompromitowania Leona Kieresa przed drugimi wyborami na Prezesa IPN. Ofiarami rozgrywki personalnej padło kilkanaście tysięcy osób i 200 archiwistów. Ciekawe czy pracownik ten brał udział w akcji podważenia kandydatury Andrzeja Przewoźnika?
Choć zdawało się, że kłopoty lokalowe dotyczyły całego IPN, nie dotyczyły wszystkich jego pracowników. Wystarczyło w centrali IPN przejść się po pokojach BUiAD – sześciu pracowników w pokoju, a potem do pomieszczeń innych pionów, aby odczuć różnicę.
W tych pokojach do 2005 r. pracownicy BEP m.in. zamiast porannej prasówki utwierdzali się w niechęci do archiwistów. „Wiesz kiedy dostałem akta w Archiwum Akt Nowych, jak zamówiłem konkretną sygnaturę? Nazajutrz.” „No co ty gadasz! A ja tu czekam kilka miesięcy i nic.” Chociaż rozmówcy są historykami pracującymi w pionie EP do dzisiaj, historia 1918 r. jest dla nich zbyt odległa, aby stwierdzić, że w AAN najpierw zgromadzono akta, a nie zatrudniano pracowników EP. Nawet wskaźnik archiwista na kilometr akt nic by im nie powiedział – w AAN o wiele wyższy.
Wśród pracowników archiwum panowała epidemia psychozy. Choroba wcale nie polegała na chęci ukrycia przed badaczami tajemnic SB. Wirus zawierała zagmatwana ustawa o dostępie do tajemnicy państwowej, w myśl której pracownik IPN ujawniający dane o współpracy po magicznej dacie 17 marca 1983 r. odpowiada z kodeksu karnego. Większe zrozumienie dla prawa niż pracownicy EP wykazali np. autorzy artykułu o współpracy Andrzeja Garlickiego – napisaliśmy tyle, ale istnieje cezura czasowa, która może mieć wpływ na zakres czasowy artykułu.
Do zasypywania dołów między EP i BUiAD przyczyniła się inicjatywa oddolna. W porozumieniu zwaśnionych stron pomogła piłka nożna, królowa sportu. Lekkoatletyka? Nie słyszałem. Po podwórkowych meczach stadionowi koledzy wymieniali uwagi o naglących planach wydawniczych z relacją o dniach spędzonych w piwnicy IPN.
Później nadeszły sielankowe lata współpracy, bo stanowiska w archiwum całkowicie przejęły osoby będące koroną stworzenia - publikujące. Aby okazały się lepsze w zarządzaniu niż osoby, które miały związane ręce tajemnicą państwową, zwiększono im liczbę etatów dwukrotnie i wyposażono tak, że skaner za 150 tys. zł lata stał odłogiem. Obecnie archiwiści nadążają z pracą, choć narzekający np. na Oddział krakowski zawsze się znajdą.
Co do sielanki to wydaje się ona kończyć. Mimo panującej w okresie interregnum zmowie milczenia, coraz więcej osób dowiadywało się o skali zaległości w Biurze Lustracyjnym. Zgodnie z zasadami public relation natychmiast pojawiła się w medialnym zgiełku zatroskana osoba pochodząca z EP i zaserwowała tezę, że pion archiwalny jest niewydolny. Jakoś przez poprzednie cztery lata nikt się tym nie chwalił. Pytano już o zaległości nowego Prezesa, ale odpowiadał tak, by nikogo nie urazić.
Według danych ze Sprawozdania za 2010 r. złożono w Biurze Lustracyjnym IPN ponad 150 tys. oświadczeń. Sprawdzono prawdziwość tylko 3 tys., czyli 147 tys. czeka i czekać będzie długo. Udział w tym archiwistów polega na dokonaniu serii sprawdzeń w tzw. pomocach ewidencyjnych, czy dana osoba w nich figuruje. Liczbę tzw. sprawdzeń szacuję na około piętnaście. Oznacza to, że przy 3 tys. oświadczeń należy dokonać około 45 tysięcy sprawdzeń. Wygląda na dużo, ale w pracownik Archiwum ma stosowną wydajność pracy. Powinien dokonywać dziennie ok. 400 sprawdzeń. Są wśród archiwistów mniej wydajni, są tacy, którzy potrafią sprawdzić 900 dziennie. Z rachunku wynika, że sprawdzenie deklarowanych w Sprawozdaniu 3 tys. oświadczeń po stronie Archiwum zajęło jednej osobie ok. 112 dni roboczych. Doliczę urlop, papierosa, wyścig do łazienki, maskę i wyjdzie rok pracy jednego archiwisty. Do sprawdzenia wszystkich złożonych w 2010 r. oświadczeń potrzeba 160 pracowników. W samej Centrali pracuje ich blisko 400.
Jesienią zeszłego roku odbyły się wybory samorządowe. Chętnych na dietę radnego zgłosiło się ok. 23 tys. Na przełomie roku 2010/2011 zorganizowano akcję i archiwiści sprawdzili wszystkie oświadczenia lustracyjne tych kandydatów. Czy za rok dowiemy się, że Biuro Lustracyjne również sprawdziło prawdziwość 23 tys. oświadczeń? W tym kształcie szczerze wątpię. Wcześniej, bez specjalnych pomocy ewidencyjnych i przy nie skomputeryzowanym zasobie archiwalnym, przy znacznie mniejszej obsadzie personalnej, przed wyborami samorządowymi jak też parlamentarnymi wszyscy kandydaci byli sprawdzani na bieżąco, a informacje były przekazywane do RIP.
Wyliczeniom z lat 2007-2009 poświęcę osobną Notkę.
Osoby zadowolone i niezadowolone z lektury proszę o klikanie na poniższe reklamy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura