Czytam w „Rzepie”, że koszt wysłania dziecka do szkoły znowu rośnie, bo podrożały podręczniki (nawet o 30%) i inne gadżety, a darmowych książek, obiecanych swego czasu przez minister Hall, nie będzie z powodu krachu na tokijskiej giełdzie. „Szkoła coraz droższa, a pomoc socjalna coraz mniejsza” - konstatuje Piotr Kobalczyk. A gdzie się podziali rodzice? Dlaczego się nie skrzykną i nie zaprotestują?
Edukacja jest w Polsce zadaniem publicznym, do którego Konstytucja każdemu gwarantuje darmowy dostęp, w praktyce oznacza to jednak mniej więcej tyle, że wyprawka dla gimnazalisty kosztuje w tym roku ok. 1000 zł (podręczniki i przybory na pierwszy dzień zajeć), a co najmniej dwie trzecie studentów płaci za swoje studia, także wtedy, gdy studiuje na uczelniach państowych w trybie niestacjonarnym. „Opłata za niektóre usługi nie oznacza jeszcze, że student płaci w Polsce za edukację - bronił się swego czasu Marek Rocki, rektor SGH - bo pełne koszty kształcenia studenta są wielokrotnie wyższe.” A kogo to obchodzi? Jeśli opłaty są obowiązkowe i bynajmniej nie są symboliczne, wszak wynoszą co najmniej tyle co czesne za studia na komercyjnej uczelni, to znacza, że darmowa oświata jest mitem podtrzymywanym zgodnie przez polityków i kadry akademickie. Vivant professores!
Najbardziej dziką i nieprzewidywalną częścią rynku edukacyjngo jest obrót podręcznikami szkolnymi. Monopolista WSiP może tu dyktować dowolne ceny, a państwowy regulator, którym jest minister edukacji, niewiele potrafi zrobić, zasłaniając się lukami w prawie, które, było nie było, sam przecież tworzy. Standardowy podręcznik dla wybranej klasy podstawówki lub liceum to nic innego jak zadanie publiczne, które minister możne zrealizować na tysiące sposobów. Wystarczy ogłosić przetarg, ocenić oferty i wybrać tę najbardziej optymalną, czyli nie tę, która gwarantuje najwyższą jakość, bo taka oferta sama poradzi sobie na rynku, ale raczej tę, która gwarantuje osiągnięcie wszystkich zamierzonych celów edukacyjnych za umiarkowaną cenę. Zadanie jest publiczne, więc wiązanie tej ceny ze spodziewanymi dochodami z tantiem autorskich nie ma najmniejszego sesu. Minister powinien ocenić oferty i kupić tę, która z punktu widzenia interesu społecznego wydaje się optymalna, a oferent niech później zarabia jak chce, byle tylko każde dziecko mogło dostać jego podręcznik za złotówkę w formie pliku .pdf lub za parę złotych, czyli po kosztach druku. Wiele ksiegarni ma już na wyposażeniu małe mini drukarnie, które są w stanie wydrukować książkę z pliku taniej i lepiej niż wielkie molochy.
Oczywiście, zawsze znajdą się rodzice, którzy zechcą kupić swoim pociechom coś bardziej odlotowego, więc tym rodzicom (i ich pociechom) nie należy zamykać drogi do szczęścia. Autor wybranej oferty może drukować swój cudowny podręcznik we wszystkich wydawnictwach komercyjnych na świecie (nie wyłączając WSiP), jego konkurenci mogą postąpić podobnie, z punktu widzenia rodzica i interesu publicznego ważne jest jednak, żeby standardowy, zatwierdzony przez regulatora publicznego podręcznik był zawsze dostępny, naprawdę tani, najlepiej bezpłatny i umożliwiał osiągnięcie wszystkich celów, jakie na danym etapie edukacji są do osiągnięcia.
Dlaczego rodzicie się o to nie upominają? Dlaczego od lat wydają krocie na podręczniki. jakby to były białe kruki albo farmaceutyki z jednego źródła? I dlaczego od tylu lat nie są w stanie wywalczyć elementarnych standarów w polskiej oświacie? Czyżby PZPN rządził także w naszej szkole, a ZNP okopał się MEN?
Inne tematy w dziale Polityka