Poszłam w końcu do kina na film pt. "Układ zamknięty" - w reżyserii Ryszarda Bugajskiego - choć bez specjalnych oczekiwań, bo temat jest zbyt świeży i nośny, aby można było spodziewać się arcydzieła, z dystansem.
Scenarzyści - Mirosław Piepka i Michał S.Pruski wykorzystali całkiem niedawne wydarzenia, a dla potrzeb filmu fabularnego wycisnęli z nich swoje "cytryny". Zresztą scenariusz rozpisali głównie na dwie role: prokuratora Andrzeja Kostrzewę /gra go Janusz Gajos/ i pracownika Urzędu Skarbowego, Mirosława Kamińskiego /granego przez Kazimierza Kaczora/.
Akcja filmu rozpoczyna się od przyjęcia zorganizowanego przez trzech biznesmenów, którzy właśnie pobudowali i uruchomili dużą fabrykę, z branży elektronicznej. Na raucie mamy różnych gości, począwszy od księdza - przez śpiewaczke operową - po zaprzyjaźnionego biznesmena z Danii. Są też prokurator Kostrzewa i urzędnik skarbowy. Ten ostatni ma już skazę zawodową i w rozmowie z prokuratorem stara się poddać w wątpliwość fakt, iż uczciwie można zbudować, tak dużą firmę. A to z kolei daje do myślenia prokuratorowi, który - kiedyś tylko świnia i donosiciel uczelniany, z 1968 r. - dziś jest pazerny na kasę, nawet za cenę zniszczenia komuś życia. No i przyjaciele z "boiska" - wespół - przechodzą do czynów, wtrącając biznesmenów do więzienia, aby przejąć akcje ich firmy.
Filmy został nakręcony głównie we wnętrzach, więc operator Piotr Sobociński jr /tu smaczek - to już trzecie pokolenie operatorskie w rodzinie Sobocińskich/ nie mógł sobie poszaleć plenerowo, ale pobawił się trochę kamerą i ukręcił pewne "mozaiki", jak np. wnętrze z trofeami myśliwskimi - w domu dawnego komucha, a dziś prokuratora - pośród których na ścianie... wisi obrazek Matki Boskiej. Itp.
Natomiast muzyka Shane Harvey'a nieźle podkręca akcję.
Film "Układ zamknięty" jest dosyć płytki. A poza dwiema postaciami i może jeszcze rolą młodego dyspozycyjnego prokuratora, Kamila Słodowskiego /niezły Wojciech Żołądkowicz/, inni aktorzy praktycznie nie mieli co zagrać. Nawet postać najbardziej skrzywdzonego biznesmena, Piotra Maja /grany przez Roberta Olecha/ jest tylko "liźnięta", mimo, iż i gwałtu pod więziennym prysznicem widzowi nie oszczędzono /a ja bym wolała, żeby pokazano choć fragment z życia i rozmów w celi, między recydywistami-karkami, a młodym informatykiem/. A role kobiece, to już szkoda gadać.
Czy warto iść na ten film? Warto, bo jednak sporo emocji zawiera. Pokazuje też trochę, jak działa państwo, gdy jego służby mają zbyt duże uprawnienia i mogą być wykorzystywane, tak do zdobywania majątków, jak i budowania własnej pozycji politycznej. A zatem... dobrze iść i samemu ocenić.
Inne tematy w dziale Rozmaitości