Kolejny film Stevena Spielberga - krótko po "Czwartej władzy" - zawitał do kin, a jest to "Player One", wyreżyserowany do scenariusza Ernesta Cline'a i Zaka Penna.
I mamy rok... 2045, a świat jest w ruinie. Ludzi ratuje... wirtual OASIS, wymyślony przez Jamesa Donovana Halliday'a /gra go Mark Rylance/. Jednak dopada go choroba, a przed śmiercią innym pozostawia zadanie: odnalezienie "jaja". Jednak potrzebne są trzy klucze, które trzeba zdobyć, aby do celu dotrzeć.
Wielu próbuje, znając się tylko pod nickami i z wirtualnych wcieleń, ale mało z tego wychodzi. Dopiero Wade'owi Owenowi Wattsowi/Parzivalovi /gra goTye Sheridan/, coś się udaje. Blisko jest też Samantha Evelyn Cook/Art3mis /Olivia Cooke/. A za głównego przeciwnika mają Nolana Sorrento /Ben Mendelsohn/.
I są wyścigi, pościgi, podchody, strzelania, poszukiwanie jaja i ... tego co najważniejsze.
Autorem muzyki w filmie "Player One" jest Alan Silvestri, ale są tam też znane piosenki wielu autorów. A zdjęcia są dziełem Janusza Kamińskiego i widać, że wymagały wiele pracy, aby to wszystko zgrać.
Ten film jest podróżą po grach komputerowych, a także po filmach. Jest np. nawiązanie do "Lśnienia" Kubricka, co mnie szczególnie ucieszyło, ale i rozbawiło.
Film 'Player One" jest też mieszanką obrazów, ale i uczuć.
Takiego Spielberga wcześniej nie widziałam. Z kina wyszłam pełna wrażeń. Warto było...