"Słodki koniec dnia", to film, który właśnie wszedł na polskie kinowe ekrany, a wyreżyserowany jest przez Jacka Borcucha. Natomiast scenariusz jest tu autorstwa reżysera oraz Szczepana Twardocha.
Rzecz dzieje się w Toskanii, w mieście Volterra. Mieszka tam laureatka Nagrody Nobla, poetka, Maria Linde /gra ją Krystyna Janda i nie jest tak denerwująca /dla mnie/ jak zwykle, bo mniej nerwowo odtwarza swoją postać/, wraz z mężem Antoniem /Antonio Catania/. A z wizytą u nich przebywa córka, Anna /Kasia Smutniak - tak jej rolę skonstruowano, że musi być wciąż zatroskana/ oraz jej dwoje dzieci.
Maria Linde jest ceniona i w swej lokalnej społeczności, dlatego przyznano jej i tam nagrodę. Jednak Maria ma też skłonność do przystojnego - młodego - Egipcjanina, właściciela winiarni, Nazeera /Lorenzo de Moor/, co nie jest dobrze odbierane...
No i następuje duże BUM, zamach terrorystyczny w Rzymie, giną ludzie..., a Maria, gdy odbiera miejscową nagrodę, podczas swego przemówienia rzuca pokrętnie, iż tę zbrodnię można też potraktować... jako dzieło sztuki.
Katastrofa... i ogień płonie, w przenośni i dosłownie.
Zdjęcia do tego filmu są pracą Michała Dymka. Są przedziwnie zimne jak na Włochy, nawet te krajobrazowe, ale małą - pozytywną - rekompensatą jest odjazd kamery przez miasto przy końcu filmu. Matomiast muzykę skomponował tu brat reżysera, Daniel Bloom : płynie sobie ona spokojnie, np. obok piosenki Sinatry...
"Słodki koniec dnia", to dosyć nudnawe studium zagubienia kobiety, która odniosła sukces. Jakoś nie może się ona odnaleźć, nawet pośród najbliższych. A zabieg z wrzuceniem, iż główna bohaterka jest polską Żydówką, córką dwojga ocalałych z Holocaustu, która pozostała we Włoszech podczas ogłoszonego w Polsce stanu wojennego, jest - jak dla mnie - chwytem marketingowym, może na... Hollywood. Zgrzyt...
Obejrzeć ten film da się, ale spodziewałam się zupełnie czegoś innego, choćby ciekawszych dialogów.