Biograficzny film pt. "Tolkien" wyreżyserował Dome Karukoski, do scenariusza Davida Gleesona i Stephena Beresforda. Przedstawiono tu wycinek z życia pisarza i profesora literatury... J.R.R. Tolkiena.
Fabuła zaczyna się od I wojny światowej, w której Tolkien /gra go Nicholas Hoult/ brał czynny udział. Aby po chwili cofnąć się w czasie do dzieciństwa pisarza - już - w Birmingham, u boku matki i brata. Matka była też nauczycielką chłopców, ale... zmarła i wtedy ich prawnym opiekunem został o. Francis /Colm Meaney/, który znalazł im miejsce w domu pani Faulkner /Pam Ferris/. W tym domu była już inna sierota, Edith Bratt /Lily Collins/, która z czasem stała się dla Tolkiena ważną osobą w jego życiu.
Była też szkoła, w której czterej chłopcy /w tym Tolkien/założyli bractwo. A pośród tych przyjaciół najważniejszym dla Tolkiena był chyba Geoffrey /Anthony Boyle/, utalentowany poeta.
Po jakimś czasie Tolkien trafił na uczelnię w Oksfordzie, ale podczas jednego ze spotkań koleżeńskich podpadł i stracił uczelniane stypendium. Jednak zrobił wrażenie swoimi zdolnościami z tworzeniem własnego języka /zaczerpnął też elementy z fińskiego/ u prof. Wrighta /Derek Jacobi/ i ten chciał mu pomóc, ale wybuchła wojna, która przewróciła wszystko do góry nogami...
Muzykę w tym filmie skomponował Thomas Newman i świetnie się ona wkomponowuje w obrazy. Natomiast zdjęcia to dzieło Lasse Franka Johannessena - są one wpisane w epokę, z pejzażami oraz dbałością o szczegóły przy filmowaniu wnętrz oraz ulic /z jakby lekką patynową mgiełką/.
Film "Tolkien", to nie tylko lekcja poglądowa, to też różne poziomy emocji i doznań, tak wojennych, jak i wynikających z twórczości pisarza, ale i z jego wyobraźni oraz z jego lojalnego podchodzenia do przyjaźni /patrz choćby scena z matką Geoffrey'a... - wzruszająca/.
Bardzo ciekawy i świetnie zrobiony film, po którym u widza coś w środku zostaje.