"Ad Astra", to kosmiczny film wyreżyserowany przez Jamesa Gray'a, do jego oraz Ethana Grossa scenariusza.
A zaczyna się od awarii na ogromnej - kosmicznej - antenie, w wyniku burz i tajemniczych sił... Są wtedy na niej ludzie, w tym i Roy McBride /Brad Pitt, dla niego ten film.../.
Roy spada, ale... przeżywa. A interesuje się nim agencja kosmiczna, współpracująca kiedyś z jego ojcem, Cliffordem McBride'm /Tommy Lee Jones/, który pracował nad Projektem Lima i którego ekspedycja zaginęła gdzieś w okolicach Neptuna. Agencja chce, aby Roy spróbował nawiązać kontakt z ojcem, z Marsa.
Roy - z ekipą, w tym ze znajomym ojca, pułkownikiem Pruittem /Donald Sutherland/ - wylatuje: najpierw na Księżyc, gdzie ścigani są przez... piratów, którzy walczą o surowce, następnie na Marsa, gdzie idąc z pomocą innemu statkowi kosmicznemu jego załoga traci kapitana.
Agencja chce ściągnąć Roy'a na Ziemię, ale ten przemyca się na statek kosmiczny, który ma zmierzać na stację w okolicach Neptuna. I dzieje się, to oczekiwane i to mniej...
W tym filmie są świetne zdjęcia, statków kosmicznych, ale też przestrzeni..., autorstwa Hoyte Van Hoytema. A muzyka, której twórcą jest Max Richter, wciąż pulsuje, czasami narasta, aby wybuchać, a bywa, że łagodnieje.
Film "Ad Astra" jest ciekawym widowiskiem kosmicznym, ale też pasmem rozterek - szczególnie - głównego bohatera, czyli Roy'a. A Brad Pitt dostał tu najwięcej, bo od grania scen, po narrację i wywiązał się z tego świetnie.
Dobry film, po którym jest się w lekkim stanie nieważkości, choć stąpa się po Ziemi.