Zbierałem się do tematu, zbierałem, aż się w końcu zebrałem. Bardziej zresztą, z kilku mniej lub bardziej istotnych powodów, do wypuszczenia tego na portal, bo większość tekstu została napisana w dniu zmiany warty. Nieważne. Jedziemy.
…
Patrzyłem, patrzyłem i oczu nie mogłem oderwać. Chińczyk Żao Ksintong, który w tych mistrzostwach znalazł się w kwalifikacjach, zdaje się, na zasadzie życzliwej decyzji komisji, która zaprosiła go (wraz z około dwudziestoma innymi snookerzystami bez rankingu) do udziału w zawodach w Sheffield, ogrywał w półfinale MŚ, i to jak chciał, największą ikonę tego sportu w historii. Dobrze, że nie grali w rozbieranego pokera, bo rozebrałby O’Sullivana do samych skarpetek. Wynik końcowy spotkania, 17:7, nie do końca oddaje to, co akurat widziałem na żywe oczy od godziny 11-tej rano 3 maja. W tej sesji Żao rozgromił (to jest najłagodniejsze słowo, które przychodzi na myśl) Ronniego 8:0! Ronniego, który oprócz tego, że jest najwybitniejszy w historii, to chwilę wcześniej wygrał w Sheffield w cuglach dwa pierwsze pojedynki, a w trzecim, z uznawanym za wschodzącą gwiazdę chińskiego snookera, Si Dżiahłajem, też nie miał większych kłopotów.
Notabene. Jeżeli ktoś oglądał pierwszomajowy mecz Igi z Coco Gauff i uznał, że przewaga Amerykanki w tym meczu była miażdżąca, to niech sobie wyobrazi mecz, w którym przewaga jednego z graczy jest jeszcze ze dwa razy większa. Wiem, że trudno, ale tak właśnie dokładnie było. Chińczyk wbijał bile nie do wbicia, a Ronnie pudłował przy pierwszej nadarzającej się, lub nie, okazji. I tak całe osiem frejmów!
Wracając do meritum. Żao Ksintong, żeby w ogóle zagrać w rundzie zasadniczej mistrzostw, musiał przejść przez 4 rundy eliminacji rozgrywanych systemem pucharowym. Z każdym pojedynkiem rywal był coraz bardziej wymagający. Miał wyższy numer rankingowy, znaczy. Najpierw naprzeciw Żao stanął nr 101 rankingu, gracz z Hong-Kongu. Potem już numer 60, rodak Żao, Long Zehłang. W trzeciej rundzie numer 37, też Chińczyk, Le Haotian. I na koniec Anglik Slessor, numer 28 rankingu. Z pierwszym z rodaków i Anglikiem Chińczyk wygrał z pewnym wysiłkiem (bo do ośmiu), pozostałe dwa mecze bardzo łatwo. Tak czy inaczej dostał się do turnieju głównego. Jako jedyny gracz o statusie amatora (choć to osobna historia skąd ten status). Losowany był tam więc jako ostatni możliwy. Niby najsłabszy, znaczy się. W pierwszej rundzie trafił na Walijczyka Jonesa, ubiegłorocznego sensacyjnego wicemistrza świata, którego łatwo ograł 10:4. Potem miał najtrudniejszy, jak się teraz okazuje, pojedynek ze swoim kumplem Peifanem. Ale i tu zwyciężył wyraźnie (13:9). Ćwierćfinał z Anglikiem Wakelinem przeszedł jak zabieg wycięcia migdałków (13:5). W półfinale wydawało się, że jego zwycięski marsz musi dobiec końca. W pierwszej sesji prowadził 2:0, ale potem trzy frejmy dla Sullivana, a sesja skończyła się wynikiem 4:4. Każdy myślał, że Ronnie odpuszcza i traktuje tę sesję jak rozgrzewkę. A tu w drugiej sesji nastąpił wspomniany wyżej armagedon Anglika. Przy czym oddajmy cesarzowi, co cesarskie. Mistrz przyjął klęskę bardzo godnie. Nie było tam wiele zdenerwowania, natomiast był podziw dla niebywałych umiejętności pretendenta.
Finał z Markiem Williamsem rozstrzygnął Chińczyk już w pierwszej sesji, po której prowadził aż 7:1. Potem tylko utrzymywał przewagę. Na koniec ją jeszcze zwiększył doprowadzając do 17:8 (jakby kto nie wiedział, to finał gra się do 18-tu wygranych). W ostatniej sesji pozwolił Walijczykowi na w miarę honorowe pożegnanie z myślą o czwartym mistrzostwie i przegrał cztery partie z rzędu. Kiedy wydawało się, że Williams rzeczywiście się wreszcie rozkręcił, Chińczyk zamknął mecz i skończyło się na 18:12.
Mamy więc nowego, zupełnie nie planowanego, mistrza świata! Czy to jest kandydat na długoletnie panowanie? Na pewno nie da się tego wykluczyć. Potrafi bowiem, w tym turnieju jak nikt, robić rzeczy wyjątkowo trudne z niebywałą skutecznością. Skutecznością odbierającą rywalom chęci i wprowadzającą u nich ogromną nerwowość. Każda niewielka niedokładność przeciwnika kończyła się skutecznym zagraniem Chińczyka. I to wszystko bez względu na to, czy bila, którą dostawał była łatwa czy niewiarygodnie trudna. I potem , w konsekwencji, dopinał frejmy. Z każdym, z którym choć fragment meczu widziałem. Czy to z Wakelinem, czy z O’Sullivanem czy Williamsem. Wygrał to mistrzostwo w sposób bezapelacyjny, nie budzący jakichkolwiek wątpliwości. W każdym rozegranym w turnieju spotkaniu był WYRAŹNIE LEPSZY. A jego przewaga w trzech końcowych spotkaniach czempionatu była wręcz, jak na ten etap najważniejszego w roku turnieju, nieprzyzwoita. Przypomnę tylko, że półfinał i finał rozgrywał z graczami którzy, nie wdając się w ich pozostałe sukcesy, mają w sumie na koncie 10 tytułów mistrza świata!
Oczywiście są i ciemne strona Księżyca. Pierwsza historyczna. Żao ma za sobą prawie dwuletnią dyskwalifikację. Meczów na szczęście, tak jak paru jego rodaków, nie ustawiał, ale, co jest zabronione, obstawiał zakłady bukmacherskie dotyczące snookerowych meczów rozgrywanych w ramach I-ligowych, że je tak nazwę, turniejów. Dyskwalifikacja spowodowała, że wypadł w ogóle z rankingu i musiał go odbudowywać od zera. Stąd tak niska przed turniejem pozycja w stadzie i robienie za „amatora”. „Amatora” mającego w CV zwycięstwo w UK Championship kilka lat temu.
Druga rzecz dotyczy już samej gry Chińczyka. Zauważyłem, że z chwilą, kiedy już wie, że wygrał frejma jest dużo mniej skoncentrowany, odpuszcza i często w dużo prostszych sytuacjach niż te, dzięki którym w tym frejmie zwycięża, pudłuje. To powoduje, że nieczęsto, tak przynajmniej było w Sheffield, jego wyniki mieszczą się w czubie klasyfikacji na najwyższe frejmy punktowe. Tyle, że te wszystkie breaki maksymalne i około maksymalne to są tylko dodatki nadzwyczajne. To tak jak z rekordami świata w lekkiej atletyce (w zasadzie dużo gorzej, bo 147 punktów w snookerze pobić się już nie da. Można co najwyżej wyrównać). Najważniejsze jest mistrzostwo i tytuły, a wynik jakim się je uzyska ma jednak znacznie mniejsze znaczenie.
Zastanawiając się czy w snookerze właśnie nie zaczęła się czasem nowa era, warto jednak zauważyć, że oprócz całej grupy wdzierających się agresywnie do czołówki młodych Chińczyków, których Żao jest nie tylko przykładem, ale od tygodnia sztandarowym symbolem, stare wygi dalej trzymają się całkiem, całkiem. Williams zaliczył finał, Ronnie i Trump półfinał, Higgins, który na żyletki przegrał go z Williamsem, był w ćwierćfinale. Podobnie zresztą mistrz świata sprzed dwóch lat Brecel. Inny weteran, Murphy, odpadł w 1/8 tylko dlatego, że tak wcześnie trafił na Trumpa. Trumpa i Brecela trudno zresztą zaliczać do snookerowych „starców”.
Ale jest fajnie. Snooker dostał nowy impuls. Dwa lata temu Brecel, teraz Żao. Coś się dzieje. Bo ten monopol graczy Zjednoczonego Królestwa to już nudny zaczynał być (ostatni raz przed Belgiem i Chińczykiem tytuł, za sprawą Robertsona, powędrował poza Wielką Brytanię w roku 2010).
Pytanie czy tendencja będzie trwała czy to tylko dwa epizody. Przerywniki na zasadzie wyjątków potwierdzających regułę. No to teraz czakamy na to, aż pojawią się w czołówce Polacy. Na mistrzostwach, w kwalifikacjach, wystąpiło ich trzech. Odpadli w pierwszej albo drugiej rundzie, ale sam fakt, że wreszcie się tam znaleźli, jest budujący. Jeden z nich, 14-latek, to podobno wielki talent. Podobno aż taki, że za kolejne 14 lat może powtórzyć tegoroczny wyczyn Żao. Ale z tymi nadziejami to bym jednak się hamował. W ilu to już dyscyplinach ogłaszaliśmy przyszłych debeściaków, którzy kończyli bez jakichkolwiek sukcesów seniorskich.
Na razie cieszą się Chińczycy*.
Ciekawe jak długo to będzie trwało.
* - I Amerykanie, ale ci z innego powodu. Po raz pierwszy mają Papieża.
Inne tematy w dziale Sport