Szanowny Czytelnik się myli i jest w błędzie. Pisząc mocniej czyli używając słów byłego, nomen omen, członka honorowego komitetu wspomagania byłego, już na szczęście, prezydenta, wielkiego specjalisty od tropienia podłych internetowych zachowań Kingi Dudy i, jednocześnie, ideowego przyjaciela innego resortowego dziecka, a nawet wnuka, Liska Tuskopluszaka, mianowicie Karolaka Tomasza, to rzeczony czytelnik, tak uważając, jest, cyt. „w czarnej dupie”. Jeśli myśli, ten Czytelnik znaczy, że ten tekst to będzie o naborze do, wszystko jedno, damskich czy męskich burdeli tudzież o jakimś nowym pomyśle lewaków, wymyślonym na użytek tych celebrytów, którym ich własne pomysły się skończyły i już nic innego do pokazania szerokiej publiczności nie zostało.
Otóż, Drogi Czytelniku, nie. Notka będzie dotyczyła tego, co większość moich notek. Skoków narciarskich.
Wielokrotnie podnosiłem temat dryfowania skoków narciarskich w stronę sportowej Antarktydy. Niszy znaczy. Tworzenia w nich nowych zasad, które powodują, że sport ten, miast stawać się z każdym dniem dla kibica bardziej czytelnym, a przez to przystępnym, odrywa się (w tym wypadku, choćby z branżowego punktu widzenia, właściwszym określeniem będzie chyba „odlatuje”) przez ostatnie parę lat od rzeczywistości niczym, brnąc na chwilę w polską terminologię, przepraszam za słowo, polityczną, „partia ludzi uczciwych i rozumnych” i jej aktualnie, miejmy nadzieję, dogorywający pogrobowcy.
Do niczego innego nie zmierzały bowiem zmiany wprowadzające tzw. przeliczniki za wiatr czy też przeliczniki za tzw. belkę. Wbrew temu co głosili, i do tej pory głoszą, ludzie ciągnący za w tym sporcie za lejce, wszelkie te zmiany, przynajmniej w tej formie, w której obowiązują aktualnie, jeśli warunki startu zawodników nie są równe, pozwalają na sterowanie wynikami z tylnego siedzenia działacza/sędziego w większym stopniu niż rzeczywiste umiejętności zawodników.
Do tych wszystkich machlojek związanych z przelicznikami swoje dokładają poszczególne reprezentacje. Między innymi kombinując na strojach i sprzęcie. Generalnie każdemu chodzi o maksymalne zwiększenie powierzchni nośnej skoczka. Wtedy, przy tych samych umiejętnościach, można skoczyć parę jak nie więcej metrów dalej od rywala.
Dwa lata temu wydawało się, że sprawę rozwiązano. Przynajmniej w zakresie strojów. W najprostszy możliwy sposób. Ktoś mądry przeforsował w końcu, że mają przylegać do ciała i koniec. I dwa lata temu wygrywali rzeczywiście najlepsi. Głównie Kamil Stoch. Wygrał igrzyska, Puchar Świata itp. Dlatego po tamtym sezonie narciarska centrala czym prędzej zliberalizowała przepisy. I znów zaczęły być jaja. Słychać było liczne głosy, że zaczęli na powrót wygrywać ci, którzy stosują nieuczciwe zagrywki.
Opinie te były na tyle liczne i na tyle głośne, że FIS-owi nie udało się zamieść problemu pod dywan. Jak się okazuje będzie walczył z nieuczciwością mierząc każdemu skoczkowi, ale również skoczkini, wysokość krocza. Tuż przed skokiem i tuż po skoku.
Jeśli rzeczywiście ma to mieć zbawienny wpływ na uczciwość rywalizacji to ja, oczywiście, jestem jak najbardziej za. Martwię się tylko, żeby nie skończyło się jak zawsze. Znajdzie się kupa takich którzy, jak się okaże, przepis obejdą, bo w regulaminie stworzy się za chwilę kruczki, które im na to pozwolą. No bo kto to w sumie widział, żeby znów Polacy rządzili w peletonie.
Wtedy może dojść do tego, czego się najbardziej obawiam, a do czego, zaczynam podejrzewać, dąży jego wodzowatość Walter Hofer i jego radosna ferajna. Że więcej gapiów zbierze się przy pomiarach przedmiotowych kroczy niż przy wybiegu skoczni, gdzie, przynajmniej z reguły, zawodnicy lądują. Na całe szczęście pomiary, i te przed skokiem, i te po skoku, odbywają się w sumie niedaleko od rzeczonego wybiegu, więc może, przy okazji, ktoś jeszcze będzie chciał też obejrzeć zawody.
Bo wówczas FIS będzie mógł liczyć już tylko na to.
Inne tematy w dziale Sport