Mistrzostwa świata w lekkiej atletyce za nami, większość telewizyjnych gapiów, w tym ja, ma już nowe zajęcie w postaci siatkarskiego Pucharu Świata. Nic w tym zresztą dziwnego, bo nasi siatkarze idą od wygranej do wygranej i tylko patrzeć jak zostaną jednymi z pierwszych polskich olimpijczyków w Rio. Mniej zorientowanym wyjaśniam, że taki jest efekt zajęcia we właśnie rozgrywanym siatkarskim PŚ jednego z dwóch pierwszych miejsc.
Mimo to wypada, moim zdaniem, wrócić do tej lekkiej atletyki. Oczywiście nie do całej. I oczywiście akurat nie z powodu rozdmuchiwanego na całą Polskę, być może nawet słusznie, memoriału im. Skolimowskiej, który ma się odbyć już jutro na Narodowym.
Wypada wrócić do lekkiej z powodu tego co wyczynia w tym sezonie Adam Kszczot. Adam Kszczot którego, zdobyte w fantastycznym stylu, wicemistrzostwo świata jakby umknęło większości polskich dziennikarzy sportowych, wpatrzonych jak w obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w dokonania Włodarczyk, Fajdka czy Małachowskiego i zachłystujących się tymi dokonaniami do nieprzytomności. Nie mówię, że niesłusznie, ale nie samym rzutem żyje człowiek. A już na pewno nie powinien tylko nim żyć babiarz. Miałem napisać Babiarz? Ok, Babiarz.
Moim skromnym zdaniem wyczyn Kszczota, zważywszy dodatkowo że przegrał bieg finałowy w dość pechowych okolicznościach, można spokojnie postawić w jednym rzędzie z tym, co zrobiła dla Polski w Pekinie wymieniona wyżej trójka. Biegi średniodystansowe, szczególnie ten na 800m, to jest esencja lekkiej atletyki. Wszystko co w tej dyscyplinie najpiękniejsze ulokowane jest właśnie tam. Ponadto w Pekinie startowali wszyscy najlepsi zawodnicy tej dyscypliny. W rzutach młotem i dyskiem, z różnych powodów, wielu z dotychczasowej czołówki nie było.
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie pisze tego wszystkiego, żeby podważać ani umniejszać niewątpliwie ogromne sukcesy jakie osiągnęli w Pekinie nasi złoci medaliści. Wielka im chwała za to. Tym bardziej, że przeszli przez sito wielkich, rzutowych, afer dopingowych i pokazują, że gdyby nie doping stosowany przez niektórych rywali, to ich osiągnięcia sprzed kilku lat byłyby z pewnością większe.
Chcę podkreślić coś innego. To mianowicie, że nie zawsze kolor medalu na ważnej imprezie mistrzowskiej musi determinować kolejność w kolejce do zasłużonej chwały.
W ciągu ostatniego tygodnia odbyły się, w Zurychu i Brukseli, dwa największe coroczne mityngi lekkoatletyczne, będące częścią Diamentowej Ligi (odpowiednik Pucharu Świata w innych dyscyplinach). I co? W obu tych mityngach biegi na 800m padły łupem Adama Szczota, który w profesorski sposób pokonał wszystkich najlepszych na świecie (w Zurychu z mistrzem olimpijskim, świata i rekordzistą globu Rudishą włącznie). Pokazał tym samym, że mimo tego, że nie zdobył w Pekinie złota, śmiało ma prawo do tego by pretendować do miana najlepszego ośmiusetmetrowca roku. A to jest rzecz w tej konkurencji niebywała.
Dlatego myślę, że jak w grudniu przyjdzie mi oddać głos na sportowca roku, to będę miał tylko jeden dylemat. Włodarczyk albo Kszczot. A jeżeli Polak przed końcem sezonu pobije jaki rekord Polski albo, jeszcze lepiej, Europy (choć to drugie będzie ekstremalnie trudne, bo to, o ile się orientuję, jeszcze dopingowicze, którzy teraz strasznie „walczą z dopingiem”, przed wieloma laty pobijali), to mogę tego dylematu nie mieć.
No chyba, że jutro Anita Włodarczyk rzuci 82m:)
Inne tematy w dziale Sport