Składanie obietnic jest częścią gry wyborczej. Obietnice dzielą się na ogólne (zwane elegancko programem) i szczegółowe, tj. jak wygram, to załatwię obwodnicę, zniżki, in vitro, miejsca pracy.
Rozsądny polityk bardzo ostrożnie obraca się w drugim obszarze, gdyż konkrety po jakimś czasie są rozliczane. O tej prostej zasadzie przekonał się niedawno Barack Obama. Jego kampania ponad dwa lata temu to była Jedna Wielka Obietnica. Nie, żeby Obama obiecywał cuda, ale skołowani Amerykanie nominowali go do roli cudotwórcy. Dzisiaj mało kto pamięta, że jego hasło brzmiało "Yes We Can", czyli sukces miał zależeć od zbiorowego wysiłku. Sukcesu nie ma i większość w prosty sposób uznała, że to on jest odpowiedzialny. Jedna z amerykańskich gazet zaprezentowała zestaw nowych haseł skierowanych do Obamy. Prym wiodą dwa: "NO-Bama" i "Yes, You Can NOT". W wyniku prostego rozliczenia czteroletniej kadencji, po dwóch latach (tzw. midterm elections), Ameryka zafundowała sobie prezydenta-impotenta (lame duck) na połowę kadencji. Bez kasy Obama nie zrobi nic, a Republikanie kasy nie dadzą.
Ta mądra, jakże przekonywająca i uzasadniona reguła nie działa w jednym miejscu na świecie. W Polsce. Donald Tusk wygrał wybory obiecując i rządzi obiecując. Obiecywał z wrogim sobie prezydentem, obiecuje z przyjaznym. 99% obietnic nie spełnia. Dostrzegł to nawet Janusz Palikot, który zaczyna kąsać dawnych kumpli. Mimo to, poparcie premierowi nie spada. Jedynym wytłumaczeniem tego polityczno-socjologicznego fenomenu jest prezes Kaczyński i ciągły, choć zanikający, strach przed nim.
Inne tematy w dziale Polityka