Litania. fot. Miłosz Matiaszuk
Litania. fot. Miłosz Matiaszuk
Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
307
BLOG

Płyty na Polską Jesień - "Litania. Music of Krzysztof Komeda" Tomasz Stańko Septet

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Kupiłem tę płytę będąc na jakimś "wyjściu do centrum handlowego" z rodzicami. Było o niej głośno - na łamach Jazz Forum wydanie jej przez ECM było wielkim wydarzeniem, więc był to trochę wybór "wypada mieć". Miałem 17 lat, poznawałem muzyczny świat, i świat generalnie. W zasadzie to kupili mi ją rodzice. Wróciliśmy do domu - był już wieczór jakiegoś dnia lutego, albo zimnego marca. Przesłuchałem. Powiem wprost: Nie zakochałem się w tej płycie od pierwszego słuchania. "Requiem" - najbardziej złożony numer na płycie nawet chyba skipnąłem po kilku minutach. Odłożyłem na stojak.

Nie wracałem do niej.

Minęło kilka miesięcy.

Latem moja siostra wyszła za mąż, a cztery dni później umarł mój tato.

Miałem 17 lat.

Przyszła jesień. 

W domu, w którym całe moje życie było zawsze pełno domowników i nieustannie mnóstwo gości nagle zostałem tylko ja i mama. 

I pustka.

Nocą bezsenność. Pamiętam, że oglądaliśmy razem seriale w paśmie powtórkowym na jakimś TV4 - "LA Law", "Kameleona"... Do trzeciej w nocy. Codziennie. 

Rano do szkoły, nierzadko na wagary. Trzecia klasa liceum. Deszczowy wrzesień i włóczenie się z discmanem po bulwarze nad morzem, łażenie po Świętojańskiej zasłuchanym w Toma Waitsa, Keitha Jarretta, Miłość, Pata Metheny'ego.

Październik - na polskim zagłębialiśmy się ostro w twórczość Młodej Polski. 

I czytając któregoś dnia w domu "Dies Irae" Kasprowicza, nagle przypomniałem sobie utwór z "Litanii", którego nie byłem w stanie przesłuchać w całości, wstałem i włączyłem tę płytę. Słuchając jej, czytałem młodopolską poezję i stwierdziłem z nastoletnią naiwnością: "To pasuje! Zgadza się!" - Nawet naniosłem w przypływie inspiracji na marginesie wiersza sygnatury czasowe muzyki, by czytać w tempie odpowiednim do rozwoju muzycznej opowieści. "Litania" weszła do mojego życia.

I została w nim. 


Zbliżał się listopad. 

Depresja.

Tęsknota.

Żałoba.

Żal.

Miałem 17 lat i nagle wszystko straciło znaczenie. 

Byłem w apatii.

Wracałem ze szkoły, siadałem przy biurku i słuchałem muzyki. Nie robiłem nic innego. Siedziałem, patrzyłem w ścianę i zasłuchiwałem się. Głównie w "Litanię". "Boże, jaka ona piękna... Boże, jaka piękna muzyka". Nie umiałem, nie chciałem mówić o tym co czuję - miałem 17 lat. "Litania" mówiła za mnie. Wyrażała wszystko o wiele lepiej, niż jakiekolwiek zdania, które mógłbym ułożyć. Zresztą po co miałbym je układać?

Gdy, jak co środę, szedłem z kontrabasem przez Sopot na próbę zespołu, przystanąłem zmęczony w przejściu podziemnym pod aleją, by odpocząć przed podejściem schodami w górę, a mój apatyczny i zmęczony wzrok dostrzegł szary plakat na ścianie - skrajnie minimalistyczny - zawierał tylko czarny napis jakąś bardzo prostą czcionką: "Tomasz Stańko. Teatr Wybrzeże. 6 listopada, 19:30". O Boże! To pojutrze! 

Oczywiście biletów już nie było.

Ale moim przyjacielem był człowiek, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Potrafił załatwić wejście wszędzie, i powiedział mi: "Spokojnie. Będę miał bilety. Czekaj na mnie w piątek, będę i pojedziemy razem"

Czekałem. Czekałem. Jak na moje standardy obliczeń czasowych spóźniał się okropnie. Ściemniło się, a gdy przybył, okazało się, że nie ma biletów, ale był niewzruszony: "Spokojnie. Nic się nie martw. Jakoś wejdziemy. Chodź jedziemy". Mama dała nam na taksówkę, bo było już naprawdę późno.

Gdy przybyliśmy do Teatru było już po czasie, ale koncert się jeszcze nie zaczął. Staliśmy przed kasami żebrząc u pań o jakieś wejściówki - że my sobie siądziemy na samej górze na schodkach, żeby się zlitowała, że to nasz najbardziej ukochany artysta, że czekamy na ten koncert od miesięcy, że znamy na pamięć każdy dźwięk z płyty, którą promuje... Panie były niewzruszone.

I jak na złość, przez dobre pół godziny nie przewinął się nikt znajomy, nie przechodził nikt, kto mógłby się za nami wstawić...

Robiło się już powoli cicho i pusto w foyer. Traciłem nadzieję. Od dobrych dziesięciu minut nie wszedł nikt. Nikt nie przeszedł korytarzem za wejściem do tego przybytku sztuki. Szanse na zobaczenie koncertu z muzyką, która wyrażała cały mój ból istnienia topniały dramatycznie. To koniec. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie kupiłem normalnie biletu. Że zaspałem na taaaaki koncert...

I nagle, wbrew wszelkiej depresji, schodami zbiegł i w pośpiechu przebiegł koło wejść, Jarosław Tylicki - szef gdyńskiego Colosseum - agencji koncertowej i najważniejszego sklepu płytowego w historii ludzkości...

- Panieee Jaaaarkuuuuu!!!! - zawyliśmy w rozpaczy jednym głosem - Panieee Jaaaarkuuu, błagaaaamy, niech pan nas uratuje, nie mamy wejściówek, obudziliśmy się za późno.... - plątaliśmy się jeden przez drugiego w bezładnych zawodzeniach.

Spojrzał na nas z politowaniem, uśmiechnął się i rzucił krótkie:

- Pani Jolu, oni są ze mną.

Boże drogi! 

Biegłem na górę, serce waliło mi jak młotem. Przedsmak wejścia do raju. Uratowani. Nie wierzyłem. Było grubo po 20tej. Okazało się nawet, że były, nieopodal siebie, dwa puste miejsca siedzące na samym końcu widowni. Usiedliśmy, wepchnęliśmy kurtki pod fotele i nim wzięliśmy głęboki oddech, muzycy wyszli na scenę. To był jeden z najważniejszych koncertów na jakich byłem.

"Requiem" zagrali tak, że od wypieków na mojej twarzy można by było ogrzać pół miasta. 

Tygodniami po tym wydarzeniu chodziłem, niby funkcjonowałem normalnie, ale praktycznie nie było ze mną kontaktu - na pytania kolegów, bądź nauczycieli, odpowiadałem nucąc muzyczne frazy z koncertu. Przychodziłem do domu, włączałem płytę, gasiłem światło i zatapiałem się w jej dźwiękach.

Czysty surrealizm.

Z końcem zimy depresja zaczęła ustępować. Powoli wróciłem do życia. Udało mi się nawet nie powtarzać klasy - choć "pan od łaciny" na półrocze wystawił mi pałę i wzywał do szkoły moją mamę. Mówił coś, że nie widuje mnie na zajęciach za często. Jednak reszta nauczycieli ujęła się za nadwrażliwym nastolatkiem, który "stracił ojca i po prostu bardzo kocha jazz, ale nie jest złym chłopakiem". 

Choć "Litania" tak potężnie grała w najtrudniejszym czasie mojego życia, choć wyrażała mój ból, tęsknotę, żal - towarzyszyła mi w silnej depresji, to została ze mną na zawsze. Kiedy do niej wracałem, już obudzony do życia, nie sprawiała mi bólu, żalu, nie przynosiła z powrotem tego, co było tak trudne, gdy ją pokochałem. Jest płytą tak piękną, tak wyjątkową, tak uniwersalną, że słuchałem jej zawsze. Jest absolutnie najważniejszą moją jesienną płytą, jedną z najpiękniejszych płyt jakie posiadam i w rankingu Marcina Kydryńskiego płyt do zabrania na bezludną wyspę, zajmuje u mnie niezmiennie topowe miejsce. Ta muzyka jest piękniejsza i silniejsza, niż mój ból, który wyrażała. Jest piękniejsza i silniejsza niż depresja, w której mi towarzyszyła. Jest polska, jest jesienna, jest smutna, czasem bolesna. Ale jest przepiękna. 

Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura