materiały prom. serwisu muz. Tidal
materiały prom. serwisu muz. Tidal
Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk
1038
BLOG

Płyty na Polską Jesień - "Ballads" John Coltrane

Miłosz Matiaszuk Miłosz Matiaszuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Tak. John Coltrane. Będę "recenzował" płytę Johna Coltrane'a. Taki jestem zuch. Choć, jeśli śledzicie cykl "Płyty na Polską Jesień", to zdążyliście zauważyć, że to nie do końca są recenzje. To jest bardziej przewodnik. I nie zamierzam, bynajmniej, recenzować sensu stricto, płyty Johna Coltrane'a - planuję jedynie ją Wam, po prostu, gorąco polecić.

Jest to płyta wyjątkowa w całej dyskografii tego Giganta.

John Coltrane... Samo imię i nazwisko brzmi groźnie.

Jest taka didrama Cormaca McCarthy'ego, "Sunset Limited", którą na ekran w bardzo udany sposób przeniósł Tommy Lee Jones, grając rolę Białego, ateisty i profesora nauk humanistycznych, a w roli nawróconego na ewangeliczne chrześcijaństwo byłego skazańca - Czarnego (to nie rasizm z mojej strony - takimi nazwami operuje autor dramatu pozostawiając bohaterów bezimiennymi) obsadzając Samuela L. Jacksona. Czarny ratuje Białego przed samobójstwem na torach metra i zabiera do siebie, gdzie wywiązuje się między nimi ... romans... nie, żartuję oczywiście:) Wywiązuje się między nimi przebogata dyskusja o rzeczach najważniejszych - o wierze, o życiu, o prawdzie, ale przede wszystkim o śmierci.

Dzieło napisane jest oczywiście doskonale, ale też i ekranizacja zagrana jest brawurowo, acz nie przeszarżowana. Biały próbuje uzasadnić swój relatywizm, przechodzący z wolna (może nawet nie tak "z wolna", skoro udał się na tory...) w nihilizm, a Czarny dzieli się swoim rozumieniem życia z Bogiem. Czarny jest pewny wszystkiego co mówi, choć nie jest doktrynerem - po prostu dla niego wiara jest jak słońce, i nic nie przekona go, że rzeczywistość może wyglądać inaczej, niż on tego doświadczył. Nie daje się zbić z tropu. Nie wątpi. Dla niego, spotkanie Zmartwychwstałego Jezusa w jego życiu, było tak realne i prawdziwe, że ma zupełnie odmienne od swojego gościa spojrzenie na to, czym jest śmierć i życie. Przez cały czas jego przekonania są absolutnie, skrajnie, niezachwiane. Biały w pewnym momencie szuka odpowiedniej alegorii, by móc zobrazować swój punkt widzenia i zadaje swojemu gospodarzowi pytanie: "Lubisz z pewnością muzykę... Kto był, Twoim zdaniem, najwybitniejszym kompozytorem w historii?". Czarny, grany, przypominam, przez Samuela L. Jacksona, robi minę, jakby zadano mu pytanie o to, ile dni ma tydzień, ale po chwili na jego obliczu pojawia się wyraz twarzy, przy którym wszystkie wcześniejsze niezachwiane sądy o wierze wydają się jednak czczymi dywagacjami i dopiero teraz widzimy prawdziwego misjonarza. Aktor wspina się na wyżyny swojego warsztatu i udziela odpowiedzi tonem, którego nie jest w stanie posiąść nikt inny na świecie, tonem Samuela L. Jacksona: "Jooohn-Col-trane".

Tak, moi mili, można rozmawiać o życiu i śmierci. Można spierać się o naturę rzeczy. Można przenicować temat prawdy, od Świętego Jana, po neobolszewickich postmarksistów XXI w. Ale jest na tym świecie grupa ludzi, dla których sylaby "John-Col-trane" są oddzielone od reszty zagadnień tego świata. Oddzielone, czyli święte. Święty oktogram JHNCLTRN. Coltrane jest jak Jabbar, Russel, Magic i MJ w jednym. Jak Beckenbauer, Cruijff i Maradona. Brzmi groźnie, c'nie? Ano brzmi groźnie. I jest cała masa muzyki nagranej przez tego człowieka, która faktycznie jest groźna, jak złożona z grupowej improwizacji kilkunastu muzyków "Ascension", są płyty w których zafascynowany afrykańskim mistycyzmem zdaje się być muzycznym szamanem, jak wspaniałe "Kulu Se Mama", ale są też ściany dźwięku, gdzie wypluwa z siebie improwizacje, nie wokół funkcji tematu, a strzelając nieprawdopodobne serie dźwięków wokół poszczególnych składowych każdej z kolejnych funkcji, przesuwając jednocześnie skale, jak w jakimś tajemniczym harmonicznym chronometrze. Są płyty kompletne, w których balans między szalonym mistycyzmem, a przechłodną kalkulacją muzyczną jest ułożony arcydzielnie, jak ma to miejsce w "A Love Supreme". Jeśli jednak nie należycie do ludzi przyzwyczajonych do słuchania "z lekka pogiętego" jazzu, to nie polecam Wam żadnego z powyższych dzieł na początek. Mogą się spodobać, ale mogą też zniechęcić niewprawione ucho. "Ballady" tego nie zrobią. 

Muzyczne dokonania Coltrane'a budzą spory. Istnieje grupa fanów, która kocha jedynie wczesny okres jego twórczości, upatrując w "Giant Steps" największego arcydzieła w historii jazzu. Inna frakcja twierdzi, że etap jego poszukiwań muzycznych pod koniec życia, to najwybitniejsza muzyka jaka kiedykolwiek powstała. Są i tacy, jak jeden z jego muzyków, który dołączył do jego zespołu pod koniec życia i był jego uczniem, w znaczeniu: naśladowcą, followersem, Archie Shepp. Archie Shepp twierdzi, że wraz ze śmiercią Johna Coltrane'a muzyka przestała się rozwijać... że nie da się muzycznych poszukiwań posunąć dalej, niż zrobił to jego zmarły mistrz. I Archie Shepp przestał szukać. Najpierw na długi czas wycofał się z grania, a jak już do niego wrócił, to ogranicza się do nagrywania prawie wyłącznie wolnych, pięknych dla ucha, śmierdzących zadymionymi barami lat 50tych i 60tych, cudownie stonowanych... ballad.

Nie przestaje mnie zachwycać fakt, że John Coltrane, ten dziki, jeden z najdzikszych, muzycznych poszukiwaczy nieznanych horyzontów, jeden z najbardziej nieokiełznanych muzycznych umysłów, nagrał ze swoim najlepszym, legendarnym dzisiaj, kwartetem, jedną z najpiękniejszych płyt z balladami! "Ballads" Coltrane'a to nie tylko płyta na jesień. Wspaniale zabrzmi też zimą. A włączona w niedzielę, po sutym i smacznym obiedzie, jeśli trochę popada za oknem, zagra cudownie o każdej porze roku. Ale każdy, kto włączy tę płytę w deszczowe jesienne popołudnie, zrozumie, że nie potrafię sobie wyobrazić tej pory roku bez niej.

Była to pierwsza płyta wydana przez Coltrane'a przez wydawnictwo IMPULSE!, z którym miał współpracować do końca swojego życia i wydać te najbardziej odjechane swoje projekty, te najbardziej mistyczne, jak i te arcydzielne, jak "A Love Supreme", dlatego zupełnie nie rozumiem tezy niektórych małych ludzi, jakoby "Ballads" było efektem nacisków na Mistrza, by zrobił coś "pod publiczkę". Tak, są ludzie, którzy twierdzą, że ta muzyka, to efekt "kompromisu" dla mamony. Kupy się to nie trzyma nijak, ani pod względem tego, co później wychodziło nakładem IMPULSE!'u, ani biorąc pod uwagę, jakim twórcą był Coltrane. A był to człowiek nieprawdopodobnie wrażliwy. Śmiem twierdzić, że jak na standardy otaczającego nas świata, przez wielu mógłby zostać oceniony, jako NADwrażliwy. I emocjonalnie, i duchowo, i muzycznie. Tylko ktoś o takiej wrażliwości mógł bowiem nagrać taką płytę.

Od pierwszych dźwięków, każdy kto zna jego ton, nie ma wątpliwości, kto gra. John jest niepodrabialnym saksofonistą. I na tej płycie jest w stu procentach sobą. Mimo, że gra jedną setną dźwięków, które gra na reszcie swoich płyt. Ale nie ogranicza go producent zza szyby, a jedynie jego własna wrażliwość i wynikająca z niej, muzyczna świadomość. Gra oszczędnie, delikatnie, nie po to, by zakochani mogli patrzeć sobie w oczy do tej muzyki, i kupować jak najwięcej jej egzemplarzy, ale dlatego, że tak, a nie inaczej, czuje tematy, które gra. Tematy czasem są noir'owe i barowo-melancholijno-jesienne, a czasem właśnie, miłosne. I John Coltrane, wieczny poszukiwacz muzycznego pradawnego ognia, gra z miłością, z czułością. Gra intymnie. Gra tak, że można przy tej muzyce patrzeć, po pięknej kolacji, nad kwiatkiem, ukochanej osobie w oczy, i nic nie mówić, nic nie robić. Dla mnie jego wykonanie "Too young to go steady" opowiada piękniej o miłości, niż cały Petrarka czytany w oryginale. HOWGH!

Fanom jazzu tej płyty polecać nie muszę, ale może choć ją przypomnę - może gdzieś się kurzy, może wpadła za kasiążki, może została zapomniana, źle zaszufladkowana za młodu. Kochani, to przepiękna, szczera, prawdziwa i w pełni rasowa płyta Johna Coltrane'a. Jest to też płyta, na której, przez swoją oszczędność, lider daje więcej światła swojemu cudownemu zespołowi. McCoy Tyner i Elvin Jones - dzikością dorównują mistrzowi na wszystkich etapach jego poszukiwań, nigdy nie odstawiają nogi, idą zawsze za nim w ogień, tutaj grają najpiękniej jak potrafią... Jest taka, niestety, rzadko używana między muzykami pochwała: grać ładnie. Ja nie boję się powiedzieć, że ktoś gra ładnie. Bo to jest sztuka. Zagrać szczerze, prawdziwie, a do tego pięknie, to sztuka arycmistrzowska. John Coltrane i jego kwartet osiągnęli to na tej płycie. Doceńmy to. Z czystym sumieniem polecam też tę płytę wszystkim, którzy nie lubią dzikości jazzu, jego powyginanych krawędzi, jego harmonicznych poszukiwań. Nie ma na tej płycie żadnej krzywej niespodzianki. Ona jest cała piękna - od pierwszego, do ostatniego dźwięku - delikatna, liryczna, intymna. Warto ją mieć, nawet jak nie sięgnięcie po żadne inne nagranie Johna Coltrane'a. Nawet jakbyście mieli włączyć ją raz do roku. Warto. Naprawdę.

Fan Tottenhamu Hotspur, LA Lakers i starych Mercedesów od ponad trzydziestu lat. Kontrabasista folkowy i hiphopowy. Teolog. Uwielbiam Zmartwychwstałego Chrystusa. Kocham żonę i dzieci. Bardzo lubię dobrą muzykę, koszykówkę, mądre książki i efema. Nie chcę dyskutować o moich opiniach. To, co chciałem napisać, to napisałem. Kasuję komentarze trolli. Tutaj ja decyduję kto jest trollem. Pracowałem jako moderator forum ogólnopolskiego bardzo poczytnego serwisu, więc mam ciężką rękę - jeśli Ci się to nie podoba, to jest to zapewne strasznie smutne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura