master cv master cv
167
BLOG

Legendy sudeckie (11 3/4)

master cv master cv Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

O Świnkach i ich przypadłościach

I.

Abraham von Schweinichen, zwany z niemiecka Bergmannem przekręcił się na zamkowym łożu, ale nie mógł wstać. Wprawdzie wypił wczoraj ociupinę, a precyzyjniej rzecz ujmując, ociupiny trzy flasze, jednak nie mogło to przecież wpłynąć na jego obecny stan. Abraham trzymał się krzepko mimo dwunastego krzyżyka na karku i dzielnie kontynuował rodzinną tradycję. Szacunek do tej tradycji wpojono mu już w dwunastym roku życia, kiedy to ojcu Bergmanna – Guntzelowi von Schweinichen posłaniec przyniósł właśnie złe wieści. Guncel Świnka popatrzył na niego groźnie z wysoka.

- Litości, panie – wysapał umyślny.

- Spokojnie – pan na Świnach wstrzymał krew uderzającą mu do głowy, która cofnęła się i powoli spływała ponownie do czubków kończyn. - U nas posłańców i błaznów nie zabija się. W przeciwieństwie do sąsiednich zamków.

Tu zgrzytnął zębami, patrząc przez okno na dziobatą wieżę oddalonego o dwie staje Bolkowa, i zaczął przechadzać się po komnacie wielkimi krokami.

- Znowu – podjął po chwili, spoglądając na młodego Abrahama, który stał na progu i przysłuchiwał się wybuchowi ojca, niepewny czy nie znajdziej ujścia na nim. Lecz Guncel zwrócił się do niego łagodnie:

- Nie było cię jeszcze na świecie, nie było cię nawet jeszcze w zamysłach, choć, prawdę mówiąc, w zamysłach to cię nigdy nie było, gdy w niedalekim Niesytnie rezydował słynny Hans von Czyrne, o przeszłości bujniejszej niż broda Boga Ojca na malowidłach w naszej zamkowej kaplicy. Bił się pod Grunwaldem z Polakami, bił się z husytami i przeciwko husytom, a na koniec osiadł w Płoninie, skąd urządzał sobie wypady na ciągnących z Czech kupców. Nie wtrącałem się w jego sprawy, dopóki naszemu rodowi nie szkodził. Dopóki się łotr nie zasadził na nasze dobra rodowe! Czara, tak to jest właściwe słowo! Czara się wtedy przelała! Powiadomiony przez życzliwych ludzi, pokonując poranną słabość, ruszyłem z przybocznymi na Niesytno, wpadłem do wrażego gniazda, śpiących i pijanych zaskakując. Nikogo nie żywiłem, kamień na kamieniu jeno z zamku zostawiłem. Nie wierz, nie wierz synu, że krew na święconej ziemi rozlałem. Nie święcona to była ziemia, lecz splugawiona bezeceństwem i wymiocinami tego łajdaka. Pamiętaj synu, że całego zła tego świata nie naprawisz, nie warto zatem z nim walczyć dla zasady. Ale jeśli zło to zamach gotuje na coś co jest ci bliskie i święte, to wtedy, wtedy, synu, nie zawachaj się miecz z pochwy wyjąć i przebić gada.

- Tato – zagadnął Bergmann nieśmiało – a można wiedzieć na co zasadził się ten łotr?

- Na najlepsze wino węgierskie na stół nasz wiezione! I teraz znowu, jak mi donoszą, inny pomiot z rodu von Tschirnhaus, który od Podiebrada Bolków trzyma, a który nawet porządnie pić nie umie, bo ostatnio, wracając z gościny u mnie pół chodnika podziemnego łączącego nas z Bolkowem zarzygał, na wozy z rodowym trunkiem Świnków napada i mir sąsiedzki bezcześci.

- Tato, a to ten sam von Tschirnhaus, który od lat na podróżnych na traktach napada, postrach mieszczków ze Świdnicy i Wrocławia, italskich i frankijskich kupców?

- Ten sam, ale mówiłem już, że wcześniej nam nie przeszkadzał, ale teraz to zupełnie inna sprawa. Pędź do Świdnicy. - rzucił do tkwiącego wcięż w bezruchu posłańca. - Powiadom, że wyprawę na Czyrnego szykuję i liczę na wsparcie choćby w złocie.

Posłaniec skinął głową, skrzywił się prostując po przydługim ukłonie i wybiegł z komnaty z takim impetem jakby chciał poszerzyć prześwit drzwi wejściowych.

- Śmieją się z nas, synu – kontynuował Guncel. - Z naszego przodka Henryka, który w świętej wyprawie krzyżowej szydzono, że żaden mąż go wprawdzie nie mógł powalić, ale łatwo mogła uczynić dziewka karczemna serwująca wino. O Konradzie, zaufanym głogowskiego Henryka, Wróblem zwanego, znawcy turniejowych obyczajów, który padł w szrankach, jak na rycerza przystało, mawiają, że go piorun podczas libacji uderzył, stapiając z dłonią trzymany kielich. I że go z tym kielichem pochowano, gdy tak naprawdę był to ułomek nieszczęśliwie złamanego miecza, którym Konrad do ostatka się bronił! W Karkonoszach nazwano nawet naszym imieniem skały, gdzie prości pastuchowie pijaństwo miast trzody pilnowania uprawiają. Ale ty się nie przejmuj gadaniom zawistników tylko ciesz się życiem, a zwyczaje pradziadów kultywuj bo in vino veritas... - tu Guncel czknął wymownie, przytykając pięść do ust.

 

II.

Od pamiętnej wyprawy na Bolków która zakończyła się nad podziw szczęśliwie, gdyż oddziały Guncela wdarły się szturmem do zamku przez podziemny tunel, odzyskując własność rodową, a Hans von Tschirnhaus zadyndał na specjalnie na tę okazję skleconej szubienicy, minął prawie wiek cały. Jednakowoż leżącemu bezwładnie w jednej z komnat Świniogrodu, Bergmannowi wydawało się jakby miała miejsce wczoraj. Mniej pamiętał co robił wczoraj, ale mogły to być co najwyżej trzy flasze. No, góra cztery. Ból głowy i starczych rąk potwierdzał, że chodzi o przyczynę zewnętrzną od ulubionego wina. Bergmann kazał wezwać swojego syna Johanna, którego nazywał wciąż młodym, mimo iż urodził się niemal sześćdziesiąt wiosen temu, Johann zaś medyka.

- Influenza – zawyrokował medyk. - Choć dość nietypowa. Czy wielmożny pan kontaktował się z jakimiś zarażonymi osobami?

- Wczoraj na wieczerzy przyszło mi stuknąć się parę razy szklanicami, ale bliższych kontaktów z biesiadnikami, w tym typowo słowiańskiego misia nie uznaję – próbował żartować Bergmann, ale medyk nie był skłonny do żartów.

- Sytuacja jest bardzo poważna - wyjaśniał na stronie medyk Johannowi von Schweinichen.

- Zeszłej nocy – wyjaśniał na stronie medykowi Johann von Schweinichen – znalazłem tatusia w stanie bachanalnym na dziedzińcu w okolicy zamkowego chlewika.

Bergmann patrzył się na nich z natężeniem, ale od wielu lat nie dosłyszał.

- Pewnie wyziębił się na chłodnym dziedzińcu i go chorość dopadła – zakończył medyk, raz jeszcze dowodząc ułomności indukcyjnego wnioskowania, i kazał wezwać księdza.

- Nie martw się i nie rozpaczaj – Bergmann von Schweinichen żegnał się z synem. - Ja przeżyłem co miałem przeżyć, choć do wczoraj ufałem, że mój kielich jeszcze do końca pusty nie jest, lecz przed tobą prawie życie całe. Ciesz się, kochaj i używaj korzystnych cech dziedzicznych.

 

Abraham von Schweinichen miał rację. Przed Johannem było jeszcze niemal całe życie i jedyna prawdziwa miłość – w wieku lat osiemdziesięciu i jeden stanął na ślubnym kobiercu z panną Katarzyną von Sommerfeld, i żył z nią szczęśliwie przez okres kolejnych piętnastu wiosen, dochowując się potomstwa. A w okolicy długo po śmierci jego ojca straszono dzieci po domostwach schorzeniem, które powaliło samego starego Bergmanna von Schweinichen – człowieka, o którym opowiadano, że pamiętał upadek Konstantynopola. Zwano je „chorobą Świnków”, która to nazwa w zniekształconej postaci, do dziś w pewnych kręgach, choć niepoprawnie jest używana.

 

III.

Georg von Schweinichen był ostatnim z rodu. Tak przynajmniej przypuszczał i przedstawiał się w chwilach szczerości spowodowanych winnym uniesieniem. Nie było to jednak, przynajmniej dla niego, określenie obraźliwe, gdyż uważał, że jako w końcowym ogniwie długiego rodowego łańcucha musiały się w nim przecież skumulować najlepsze cechy rodzinne. Dawał temu zresztą niejednokrotnie dowód przy okazji różnych okazji, na które zapraszał i był zapraszany. Choć czasem w atakach melancholii podejrzewał, że zaproszenia te nie są dowodem sąsiedzkiej estymy dla niego jako pana na Świnach, lecz traktowaniem go przez inne śląskie rody jako regionalnego kuriozum dziwowiska, o którym każdy wiele słyszał, a które każdy chętnie obejrzy. W takich chwilach Georg nalewał sobie jednak wina z piwniczki przodków i świat od razu stawał się przyjazny i lepszy. Poza tym Georg lubił okazje, a chwile bez nich napełniały go nudą. Siadał wtedy w lustrzanej sali zamku, ale nie bardzo to pomagało. Otóż i na ten kwietniowy tydzień nic ciekawego się nie zapowiadało, mimo iż Wielkanoc już minęła i można się było bawić bez uszczerbku na sumieniu. Von Schweinichen stał w oknie górnego zamku i spoglądał na pochmurne wiosenne niebo od strony Jawora. Wtem zauważył jakiś punkt na drodze między drzewami, który minął właśnie przyzamkowy kościół i zbliżał się nieuchronnie do murów warowni.

Przed bramą Świn stała gustowna karoca zaprzężona w szóstkę pięknych koni. Wysiadał z niej właśnie pękaty mężczyzna, wieku mocno średniego, w bogatym stroju wschodnim z szablicą dyndającą w zdobionej oprawie. Chwiejnym krokiem udał się na skarpę fosy, gdzie dał upust narastającym niedogodnościom długiej podróży. Po czym wsiadł do swojego powozu, który przejechał kilka kroków by przybysz z wysokości karocy mógł oznajmić się oddźwiernym.

- Jakiś polski szlachcic do wielmożnego pana – oznajmił służący. - Mówi, że w drodze na dwór wiedeński i chciałby nadużyć waszej gościnności, wielmożny panie. Przepędzić?

- Niekoniecznie. - zaoponował Świnka, zaciekawiony osobą tajemniczego podróżnego. Puśćcie go na dziedziniec, gdzie zaraz zejdę. Jest sam?

- Ze stangretem jeno.

- Odbierz broń. Weź trzech ludzi niech zejdą i trzymają się za mną w stosownej odległości.

Georg von Schweinichen odczekał zwyczajową dobrą chwilę i zszedł powoli na dziedziniec zamku, gdzie tęgawy gość szarpał się właśnie ze stajennymi Świnki.

- To gwałt na szlacheckiej wolności! - wrzeszczał przybysz. - Łgarstwa opowiadają o gościnności tego miejsca!

- Pistolety i muszkiet oddał, szabli nie chce – wyjaśnił służący, wychodząc naprzeciw pana na Świnach.

- Zostawić! - rzucił Georg i poszedł do szlachcica, którego stajenni puścili, nie odstępując jednak na krok.

Nieznajomy ujrzawszy stanowczy gest Świnki i natychmiastową reakcję służby rozpoznał w nim pana zamczyska, kłaniając się z przesadną dwornością.

- Piegłasiewicz, herbu Zabawa, do usług. Do Wiednia jadę. Po raz drugi – zaznaczył wymownie. - Tym razem na chrzest elektora saskiego Augusta. W rzymskiej katolickiej wierze. Mocarny to pan – podkowy w rękach łamie, choć szkoda naszego króla Jana, szkoda – tu zalał wąsiska rzewnymi łzami. Ale, ale –ad rem,słyszałem po drodze w Oławie, bawiąc, że Świnkowie nad inne śląskie rody krzepką głową a odpornością na trunki wyrastają. Jako syn prawy mego narodu, tymże walorem nad innymi górującym postanowiłem zatem sprawdzić czy wieści to aby nie przesadne.

- Zapewniam że nie – uśmiechnął się szeroko Świnka.

- Rad zatem, że choć w obcej ziemi, pokrewną duszę znajduję, bo przecież nie jesteśmy jak te wielbłądy, co im szablą pod Wiedniem karby na garbach czyniłem. Lecz i dla waszych słów dowiedzenia próbę proponuję. Jeśli waszmość mi przy kielichu zdzierży, te oto konie wraz z karocą zostawię, a pieszo, zaniechawszy szczytnego celu wyprawy, do dom wrócę. Lecz uprzedzam, że jako Sobieskiego zwali Lwem Lechistanu, tako mnie zowią Smokiem Lechistanu.Draco RegnisPoloniae.

- Mam nadzieję, że te konie to nie spod Wiednia – zażartował Świnka, lecz przybysz potraktował zarzut śmiertelnie poważnie.

- Gdzieżby tam, na Panienkę Jasnogórską klnę się, że nie - rześkie a szybkie jak wicher. Choć mają przybranie w stylu tureckim.

- To skoro konie godne, w zamian tysiąc dukatów stawiam.

 -Stoi! - szlachcic uścisnął krzepko dłoń Świnki.

- Dobrze więc – Georg zwrócił się do służby. - Stół zastawiać, a wina najlepszego beczułkę z piwnic przynieść.

- Wina! - prychnął przybysz. - Widzę że waść z niewiasty na co dzień przebywasz. Ale nic to – mam ze sobą antałek okowity do powozu przytroczony. Oho, waś twarz krzywisz. Niech więc będzie – dam acanowihandicapus –będziesz pił, wasze, wino – tu gość wyraźnie się skrzywił – a ja swój własny trunek wedle tej samej miary. I tak nie rokuję waści sukcesu.

Jak powiedział, tak zrobił. Kazał pachołkowi swemu przytaszczyć do biesiadnej sali baryłkę aqua vitae, odszpuntował ją sprawnie i napełnił szklanicę, gdy tymczasem Śwince wino nalali. Szlachcic grzecznie odmówił przyjęcia krzesła i toast spełnił stojąc. Po czwartej szklanicy gospodarz zapytał:

- A w Oławie, cóżeś waść robił? Słyszałem. że królewicz Jakub takoż do elekcji się przymierza.

Pytanie to, jak mniemał, wielce niezręcznym dla gościa było, a odpowiedź mogła o jego aktualnej kondycji w zawodach sporo powiedzieć. Szlachcic oparł się wprawdzie o stół, lecz dość rozumnie odpowiedział:

- Cóżem robił, tom robił. Przyjaciela nawiedzałem, znajomego jeszcze z wiedeńskich czasów. Ale szkoda gadać, lejcie, bo zakład czeka.

Tu należy powiedzieć, że zawodnik nasz na sposób się wziął i szczęściu postanowił pomóc. Przed wjazdem na Świny objadł się niemiłosiernie w zajeździe przed Bolkowem i liczył, że Świnka jeszcze nie wieczerzał. Ponadto, znał swoje możliwości i wiedział, że gdy wleje w siebie szybko nawet garniec okowity, to przeciwnik, zwłaszcza konkurujący w pozycji siedzącej, zdąży paść pod stół, a on spokojnie odjedzie i zaśnie dopiero w powozie. Świnka jednak jakby coś wyczuł, bo wciąż zagajał i zagajał, a każda chwila zmniejszała widoki przybysza na powodzenie. Wreszcie wybuchnął:

- Ja tu w poważne zawody przyjechałem, a nie na gawędę.

- Słusznie, ale nie pozwolimy przecież by zawody te przyjemnością dla gardeł naszych być przestały. – odparował Świnka.

Pili dalej w rzadko przerywanym milczeniu. Po godzinie Świnka był już lekko rumiany, a ponieważ trapiły go nierówne warunki zakładu, nie chciał bowiem by opowiadano, że jeno głupocie przeciwnika zwycięstwo zawdzięcza, kazał sobie przynieść drewniany ceber do pojenia koni i napełnić go winem by szanse wyrównać. Gościowi nogi odmówiły posłuszeństwa.

- To z tego będziemy teraz pili?

Opuściła go wola walki, a tamy umysłu, które powstrzymywały dotąd dzielnie napływ mocnego trunku pękły naraz i przybysz osunął się pod stół. Gdy go nazajutrz obudzono, nie chciał nawet słyszeć o wspaniałomyślnym geście Świnki, który jednego konia z zaprzęgu mu odpuścił, mówiąc że do dla wynagrodzenia nierówności szans.

- Jakiej tam nierówności! - palnął szlachcic. - Poza tym honor swój mam! Przyjąłem zakład, to dotrzymam. Za gościnę pięknie dziękuję i żegnam.

Potarł podgoloną czuprynę i wolnym, godnym krokiem ruszył w światło bramy.

 

NOTKA JEOGRAFICZNA

Zamek Świny nad Szaloną Nysą - jeden z największych zamków na Śląsku strzegący dawniej traktu przez Bramę Lubawską do Czech, zbudowany naprzeciw sąsiedniego Bolkowa. Obecnie w stanie ruiny, w prywatnych rękach inwestora, który planuje rekonstrukcję zamku i otwarcie hotelu. Wg przekazów odległy o ok. 2 kilometry Bolków jest połączony ze Świnami podziemnym przejściem, w którym podczas wojny miano umieścić skarby Trzeciej Rzeszy.

P.S. Jak podają poinformowane źródła Bergmann von Schweinichen zmarł na grypę w wieku 110 lat. Nie podają jednak czy była to grypa typu B czy A.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 Zamek Świny

master cv
O mnie master cv

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości