Do Berlina ode mnie bliżej niż do Warszawy, a już na pewno wygodniej się podróżuje, ale pierwszy raz stolicę Niemiec odwiedziłam dopiero latem. Samolot do Nowego Jorku z lotniska Tegel startował szósta rano z minutami. Wyjechaliśmy po południu, ponieważ Tata nie chciał jechać przez duże miasto nocą. A ja - bałam się w ogóle opuszczać dom, bo trzęsłam gaciami na samą myśl transatlantyckiego lotu i uspokoiłam się dopiero na widok grupy rabinów ładującej się na ten sam pokład.
Lotnisko było duże i obczajenie gdzie co jest (a zwłaszcza jak zaparkować) zajęło nam trochę czasu. Trwały mistrzostwa świata w lekkiej atletyce, był to dzień skoku o tyczce kobiet. Nawinęli nam się przed oczy dwaj trenerzy ekipy Finlandii, którzy próbowali przekonać panienkę z informacji, żeby popilnowała im tyczek, a ona, z tego co dosłyszałam, planowała zamykać biznes i spadać na chatę.
- Zapytaj ich, jak poszło Polkom - zachęcił mnie Tata.
Panowie wyglądali na średnio sympatycznych i zaaferowanych bagażem, więc nie chciałam przeszkadzać.
- Eee... - skrzywiłam się.
- Taka z ciebie dziennikarka? Lecisz do Nowego Jorku robić wywiady z tenisistami, a wstydzisz się zapytać trenerów tyczki o wyniki Polek? Bo zaraz ja tam pójdę i zapytam swoim łamanym niemieckim.
Chcąc zapobiec używaniu łamanego niemieckiego przez Tatę, postanowiłam jednak się przemóc, a następnie przemówić.
- Rogowska wygrała, a Pyrek była druga - poinformował mnie jeden z nich. Drugi perfidnie się obśmiał. Spiekłam buraka i jak niepyszna wróciłam do Rodziców, nawet nie dziękując za informację.
- Eeeeee. Mówiłam, że będą sobie ze mnie jaja robić.
Ponieważ noc zapowiadała się na długą, a mój humor obniżał się proporcjonalnie do ubywania minut do odlotu, Tata zaproponował, żebyśmy przejechali się autobusem do centrum Berlina, zjedli coś porządnego i porobili zdjęcia. Ku naszemu zaskoczeniu, bo dochodziła jedenasta, wszystkie restauracje i kawiarnie się zamykały jak jeden mąż. Spod Bramy Brandenburskiej zawijały się baraki z flagami serwujące potrawy z całej Europy. Nawet naprani w cztery kotki obsługujący polskie stoisko wydawali się marzyć o czymś innym niż wydanie kolejnego posiłku. Szliśmy aleją Unten den Linden. Żywej duszy na ulicy. Zastanawiałam się, skąd Berlin ma w ogóle reputację miasta pełnego rozrywki? Przed północą chodniki wyczyszczone z przechodniów. Jeśli ktoś się znalazł, to wyglądał jak nieszczęsne, zataczające się zombie, na ogół pytające nas w różnych językach świata, czy tu gdzieś można się pobawić. W centrum znaleźliśmy dwie czynne kawiarnie - dyskoteki. Miało to swoje plusy, gdyż do tej utrzymanej w hawajskim stylu, w której przesiedzieliśmy do czwartej rano, ściągnęli sportowcy i trenerzy, w tym również ozłocona ekipa Jamajki - niestety bez Usaina Bolta (być może tańczył tak szybko, że nie udało mi się go dostrzec ;). Oczywiście trzeba dodać, że najkorzystniej w całym mieście prezentował się olbrzymi banner Solidarności zasłaniający polską ambasadę w przebudowie. Piękna reklama - i chyba do tego darmowa!
Kilka tygodni później wylądowałam w Berlinie sama. Pochodzący z Syberii mój "Kochany S." przebywał tam służbowo, więc umówiliśmy się na randkę. Dworzec Główny jest olbrzymi, a miałam dojechać na Dworzec Zoo. Na szczęście nie musiałam ruszać się z peronu, bo transport do Zoo nadjeżdżał za kilka chwil.
- Przedłużyło mi się spotkanie, nie mogę cię odebrać z Dworca Głównego, proszę, przyjedź na Dworzec Zoo i zaczekaj na mnie, przejazd kosztuje 1-2 Euro - pisał S.
Po dogłębnym zanalizowaniu rozkładu jazdy doszłam do wniosku, że w ciągu trwającej pięć minut podróży żaden konduktor nie ma szans mnie dorwać i że za tyle pieniędzy w Carrefourze koło akademika kupię sobie pięć obfitych baniaków z wodą źródlaną.
- You crazy Polish doll - usłyszałam w odpowiedzi na moją entuzjastyczną relację z podróży na gapę.
Po drodze do hotelu mijaliśmy ruiny kościoła jako pozostałość po drugiej wojnie światowej. Czarny zarys na grafitowym niebie spełniał swoistą rolę "pamiętnika" bardzo dobrze.
- Armia Czerwona - powiedział S. z nostalgią i dumą w głosie.
- Z udziałem Wojska Polskiego - uzupełniłam.
- Mhm - przytaknął. Nie wiem, czy faktycznie uznając nasze zasługi przy zdobywaniu Berlina, czy dlatego, że kiedy jeszcze zabiegał o moje uczucia, profilaktycznie potwierdzał każde moje słowo.
W pokoju okazało się, że na stole sterczy dzielnie flaszka dobrego Ouzo, ale nie ma wody mineralnej, a tak w ogóle to musimy zdobyć jakieś zakąski. Chciałam uniknąć typowych wyrzutów z serii: "Mówiłeś, że nie jesteś głodny, no i jak w ogóle mogłeś zapomnieć o the morning after?", więc ostrzegłam tylko, że o tej godzinie to już wszystko pozamykane.
- Przecież to stolica Niemiec, jak może być pozamykane? - nie dowierzał.
Niestety, okazało się, że kobieta jak zwykle miała rację. Nawet głupie kioski były nieczynne. Zataczaliśmy coraz szersze kręgi, bo S. twierdził, że zna tę okolicę i że tu na pewno są sklepy. No i sklepy były, ale z kłódkami. Zaczęłam kaszleć. Wiało jak cholera, a ja zaiwaniałam w kilkunastocentymetrowych szpilkach ("supermarket jest pięć metrów za hotelem"). Pachniało awanturą, zwłaszcza że na ulicę zaczęli się skądś wytaczać pijani łamane przez odurzeni. Wtuliłam się mocniej w kurteczkę S.
- Nie rozumiem, w Moskwie wszystko jest czynne - tłumaczył.
- We Wrocławiu może nie wszystko, ale bez problemu znajdziesz delikatesy.
W końcu wylądowaliśmy pod dworcem, gdzie gyrosem i napojami handlowali Turcy, którzy nie obdarzyli nas zbyt ciepłym spojrzeniem, zwłaszcza S. w tych jego dizajnerskich ciuchach. Później mi się skarżył, że w Berlinie mężczyźni często mu proponują towarzystwo, i on nie wie czemu.
- Bo jesteś słodki - wzruszyłam ramionami, pozostawiając sobie dalszą część komentarza: "Bo nie wiedzą, że w Moskwie heteroseksualiści też się tak ubierają".
Faktycznie, podczas naszej wędrówki stale nas ktoś zaczepiał. Czułam się jak w Resident Evil. Dalsza część nocy upłynęła w o wiele milszej atmosferze, niestety, obudziłam się około południa z bólem gardła (i tu proszę ostrożnie z domysłami, bo dwie osoby na s24 ostatnio za to dostały bana). Aha, no to szukamy apteki. I znowu - powstał problem. Święto zjednoczenia Niemiec - nikogo na chodnikach, czynny chyba tylko Starbucks. Apteki pozamykane na cztery spusty.
- Starbucks nie świętuje? A tak w ogóle - gdzie są wszyscy? Mają święto, a nawet z domu nie wyjdą? - dziwił się S.
Im później, tym bardziej zaczęły otwierać swe podwoje restauracje. Nawet łaskawie udostępniono klientom część stoisk w tamtejszej galerii handlowej. Apteki ni widu, ni słychu. Żeby opowieść miała happy end, powiem, że udało nam się po trzech godzinach poszukiwań dookoła dzielnicy znaleźć jedną, w której znajdował się sprzedawca, ponieważ akurat adaptowali nowy lokal.
Inne tematy w dziale Rozmaitości