Od tego pytania już nie uciekniemy. Szczególnie w chwili, gdy wyraźne linie podziału biegną już wewnątrz samej instytucji Kościoła, jak i dzielą definiującą się jako wspólnota społeczność. Chwila nieuwagi i wspólnoty nie ma. W zasadzie, to pozostaje już tylko powoli gasić światło. W dalekim tle olbrzymie brzuchy korespondują z pozapadanymi od trwogi licami, pompatyczność kościołów z ich puściejącymi ławkami. Najistotniejsza istota uleciała. W miejsce wepchały się zawody w pobożności i młócka o prawdziwość.
Wspólnota przestaje być wspólnotą, a wirus idzie dalej i głębiej. Religia staje się zakładnikiem, ale każdy ma go już innego. Nagle główne spoiwo zaczyna dzielić. Kochane dziecko każdy ciągnie za którąś z kończyn w swoją stronę. Wg jednych Bóg stworzył wszystkich równych, wg drugich w żadnym razie. Już dwie religie. Już za dużo na wspólnotę. A są jeszcze i inni, którzy by absolutnie żadnego pana Boga w różne ludzkie rasizmy i światopoglądy jednak nie mieszali. Łączy więc ta religia czy jednak dzieli? I która?
I chyba w końcu powoli dociera do nas jako społeczeństwa jak delikatna i niebezpieczna to materia. Jaka też zarazem odpowiedzialność spoczywa na instytucjonalnych dysponentach spoiwa, jakim ponoć jest religia.
Bo albo nie miała ta wykorzystywana ponad swe siły religia wystarczających walorów i atutów by zbudować wspólnotę, albo ludzie zwyczajnie nie chcą żadnej wspólnoty pod szyldem religii. Może wszystko, co w swej różnorodności ludzie są w stanie z siebie przy wspólnej woli wykrzesać, to wzajemny szacunek, przyzwoitość i nie narzucanie swojego patentu na świat?
Komentarze