Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz
2588
BLOG

Dokumentacja: Bogdan Musiał - Niewinny Stalin i źli Polacy

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Polityka Obserwuj notkę 13

Poniżej zamieszczam artykuł źródłowy dr hab.Bogdana Musiała z "Rzeczpospolitej" oraz listy oburzenia jego adwersarzy. Na samym końcu jest odpowiedź atakowanego dr Musiała ze zdjęciem słynnej "mapy Stalina" z moskiewskiego archiwum, gdzie niebieską kredką własnoręcznie wyznaczył on zachodnią granicę Polski.

O co chodzi w istocie? O to, że historiografię wolnej Polski, 19 lat po "upadku komunizmu" nadal w najlepsze tworzą i dominują obciążeni komunistycznym wychowaniem i wykreowani dzięki "zasługom" w PRL-u historycy. Brak lustracji w środowisku akademickim powoduje, że następne pokolenia edukowane są tym duchu.

Mój komentarz do listów oburzenia określonego środowiska polskich historyków opublikowałam w tym miejscu 12 maja (klik na kalendarz obok)

Napaść na Musiała została "zinternacjonalizowana". Jakżeby inaczej w towarzystwie europejskich "internacjonałów"? Do napastliwych głosów dołączył bowiem Adam Krzemiński w tygodniku "Die Zeit" nr 21 z 15 maja br. Napada on nie tylko Musiała (nazywając go m.in. "historykiem prywatnym"), ale i przy okazji "Rzeczpospolitą". Adam Krzemiński ma bliskie związki z tygodnikiem "Die Zeit", a w radzie fundacji tego tygodnika, która popularyzuje m.in. kulturę i tradycję niemiecką i żydowską we Lwowie i na Zachodniej Ukrainie, zasiada Włodzimierz Borodziej.

 

Rzeczpospolita

Niewinny Stalin i źli Polacy

 

Bogdan Musiał 01-05-2008, ostatnia aktualizacja 01-05-2008 23:28

 

 

 

Twierdzenia Włodzimierza Borodzieja o rzekomo polskiej genezie „wypędzeń” oraz inne jego poglądy wpisują się nie tylko w niemiecki, zdeformowany obraz polskiej historii, lecz również w komunistyczną propagandę o rzekomej suwerenności PRL

 

 

Kwestia wypędzeń Niemców po II wojnie światowej, ich genezy, przebiegu i odpowiedzialności za nie jest od wielu dziesiątków lat wielce drażliwym tematem, nadal obciążającym stosunki polsko-niemieckie, źródłem nieporozumień i obustronnych oskarżeń. Niestety, niektórzy polscy historycy znacznie przyczynili się do tych nieporozumień, zniekształcając genezę przesiedleń ludności niemieckiej po wojnie. Dostarczają tym samym argumentów Erice Steinbach i związanym z nią środowiskom politycznym. Ale nie tylko im. Z tych argumentów korzysta zarówno niemiecka prawica, jak i lewica.

 

Wśród polskich historyków cieszących się w Niemczech dużym uznaniem wiodącą rolę odgrywa Włodzimierz Borodziej, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Jest tam uważany za specjalistę od stosunków polsko-niemieckich, wręcz dyżurnego polskiego historyka, w szczególności od historii wypędzeń. Ale zabiera głos także w kwestiach komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, kolaboracji oraz polskiej pamięci historycznej. Postrzegany jest w Niemczech jako postępowy, prawdziwie europejski i krytyczny historyk. W Polsce zdobył sobie także mocną pozycję – był między innymi prorektorem Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1999 – 2003, jest członkiem różnych gremiów, jak np. Rady Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Był również doradcą szefa Kancelarii Sejmu (1991), dyrektorem Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu (1991 – 1992) oraz dyrektorem generalnym Biura Analiz Sejmowych (1992 – 1994).

 

Uznanie, jakim cieszy się Włodzimierz Borodziej, jest dość zagadkowe, zważywszy na fakt, że nie opublikował on dotychczas żadnej źródłowej monografii przedstawiającej większą wartość naukową. Co więcej, powiela on tezy i fałszerstwa komunistycznej propagandy z okresu PRL, przedstawiając je jako zweryfikowane – już w wolnej Polsce – wyniki poważnych badań naukowych, i to w kluczowych kwestiach dla najnowszej historii Polski.

 

Niewątpliwie najbardziej rozpowszechnione w Niemczech są jego wyniki badań dotyczące wypędzeń Niemców z dzisiejszych terenów zachodnich Polski, w szczególności te dotyczące ich genezy, opublikowane w: „Niemcy w Polsce 1945 – 1950. Wybór dokumentów” (2000), które ukazały się także w niemieckim tłumaczeniu w tym samym roku. Borodziej przedstawia powojenne władze komunistyczne w Polsce jako samoistne i samodzielnie działające podmioty polityczne, które z własnej inicjatywy podjęły się przejęcia byłych niemieckich ziem wschodnich, uzyskawszy na to zgodę Stalina. Wedle tej wersji rola Stalina ogranicza się właściwie do udzielenia zgody na te zamysły oraz do udzielenia im poparcia na konferencji w Poczdamie latem 1945 roku.Tezy te znakomicie wpasowują się w powszechne w Niemczech przekonanie, że inicjatywa przesunięcia granic Polski o 200 km na zachód – do linii Odry i Nysy Łużyckiej – wyszła z polskiej strony. Wiążące się z tym odniemczenie także – według Borodzieja – zostało zainicjowane w Polsce: „W tym samym czasie, czyli w pierwszych tygodniach po zakończeniu działań wojennych, w Warszawie dojrzewały plany rozwiązania „problemu niemieckiego” przez „odniemczenie” przynajmniej części ziem nowych. Początki procesu decyzyjnego nie są znane”.

Jednak dokumenty dostępne już od lat zadają kłam tym spekulacjom. W moskiewskich archiwach mógłby Borodziej odnaleźć niezbite dowody na to, że w ustanowieniu granicy na Odrze i Nysie, a także przy odniemczeniu tamtych terenów decydującą rolę odegrał sam Stalin, a nie jego polscy – niewątpliwie posłuszni i gorliwi – pomagierzy i agenci. Część z tych dokumentów została właśnie opublikowana (por. „Arcana” nr 79, styczeń – luty 2008 r.).

Pomijanie tych źródeł przez Borodzieja i niektórych innych polskich historyków znakomicie wpisuje się w „zapotrzebowanie” strony niemieckiej. W Niemczech panuje zgoda ponad podziałami, w ramach której rzekomo polska decyzja w sprawie wypędzenia Niemców scalona została ze szczególnie niebezpiecznym i trwałym domniemanym polskim nacjonalizmem oraz – jakżeby inaczej – antysemityzmem. Takie twierdzenia są rozpowszechniane zarówno przez lewicowe, jak i prawicowe środowiska. Kręgi lewicowe idą nawet krok dalej i snują rozważania o potrzebie reedukacji Polaków, dla wykorzenienia rzekomo atawistycznego polskiego antysemityzmu i nacjonalizmu. Pierwszy etap tej „terapii” miałby dokonać się poprzez rezygnację Polaków ze statusu ofiar wojny i przyznanie się do odpowiedzialności za wypędzenia. Oczywiście takie niemieckie poglądy kwitną bujnie na gruncie nieznajomości skali zbrodni dokonanych na Polakach zarówno przez niemieckich, jak i sowieckich okupantów. W niemieckich szkołach nie naucza się o tym, i Polacy nie istnieją w powszechnej niemieckiej świadomości jako druga co do wielkości – po Żydach – grupa ofiar niemieckiego terroru w stosunku do ludności cywilnej.

 

Tymczasem Włodzimierz Borodziej, uwiarygadniając te deformacje niemieckiej pamięci zbiorowej, z dumą wyrażał się w 2004 r. o swoich dokonaniach naukowych: „Sądzę, że opracowanie rozdziału „wypędzenia” udało nam się, polskim i niemieckim historykom, wzorowo”. Tak więc wymazanie z historii głównego sprawcy wypędzeń Borodziej ogłosił… wzorowym osiągnięciem naukowym. Za takie właśnie „osiągnięcia” jest wyróżniany w Niemczech wykładami gościnnymi, licznymi nagrodami, a w roku 2002 pierwszą klasą Federalnego Krzyża Zasługi, najwyższego niemieckiego odznaczenia.

 

Twierdzenia Borodzieja o rzekomo polskiej genezie wypędzeń oraz inne lansowane przez niego poglądy wpisują się nie tylko w niemiecki, zdeformowany obraz polskiej historii, lecz również w komunistyczną propagandę o rzekomej suwerenności PRL. Chciała ona udowodnić, że Polska komunistyczna nie była sowieckim dominium, a jej kasty przywódcze były samodzielnymi podmiotami mającymi na względzie polski interes narodowy.Lecz taki zafałszowany obraz propaganda PRL malowała dopiero po śmierci Stalina. Za swego życia sowiecki przywódca był gloryfikowany jako dobroczyńca narodu polskiego, któremu Polacy zawdzięczają odzyskanie starodawnych ziemi piastowskich oraz sam system socjalistyczny. Z okazji 70. urodzin Stalina Biuro Politycznie KC PZPR podjęło w listopadzie 1949 roku uchwałę, w której naród polski dziękował Stalinowi za granicę na Odrze i Nysie oraz za system socjalistyczny. W obu kwestiach Stalin, jak stwierdzało Biuro Polityczne, odegrał decydującą rolę. Dostępne dzisiaj źródła potwierdzają ten oczywisty fakt.

 

Dopiero po śmierci Stalina, w ramach wewnątrzpartyjnych rozliczeń z wypaczeniami okresu stalinowskiego (też zapoczątkowanymi w Moskwie), komunistyczna propaganda zaczęła pomniejszać jego wkład w budowę PRL. Rozpoczęło się wymazywanie Stalina z kart historii, co – nie tylko zresztą w publikacjach Borodzieja – trwa do dzisiaj. Trudno jest przecież przyznać się, że władzę, przywileje i kariery w powojennej Polsce zawdzięczało się największemu po Mao Tse-tungu zbrodniarzowi w dziejach świata.

 

W innych publikacjach, niemających bezpośredniego związku z wypędzeniami, Borodziej także wypacza historię Polski zgodnie z kanonami propagandy komunistycznej. W roku 1999 opublikował w Niemczech swój doktorat o niemieckiej polityce okupacyjnej oraz o polskim ruchu oporu w dystrykcie radomskim, który ukazał się w Polsce w roku 1985. Za pracę tę otrzymał nawet nagrodę partyjnego tygodnika „Polityka”, co daje przesłankę do przypuszczenia, że główne tezy doktoratu szły po linii ówczesnej propagandy PZPR.

 

Analiza doktoratu Włodzimierza Borodzieja potwierdza te przypuszczenia. Borodziej twierdzi między innymi, że w lecie 1943 NSZ rozpętało wojnę domową, która została wygrana przez lewicowe siły, czyli PPR. Teza o wojnie domowej, rozpętanej przez siły prawicowe, jest klasycznym produktem propagandy komunistycznej. Oczywiście PPR jest według Borodzieja zwykłą polską organizacją lewicową. Nie znajdziemy tam informacji, że partia ta została założona w lecie 1941 na osobiste polecenie Stalina przez NKWD i Komintern, a jej aktywiści pełnili funkcje sowieckiej agentury w okupowanym przez Niemców kraju. W tej samej pracy znajdziemy również usprawiedliwienia dla zbrodni UB wyssanymi z palca zbrodniami polskiego podziemia niepodległościowego.

Dlaczego Włodzimierz Borodziej długie lata po upadku PRL nadal powiela i utrwala tezy komunistycznej propagandy? Być może źródeł takiego postępowania należałoby szukać również w jego osobistej historii. W Niemczech mówi się i pisze, że Włodzimierz Borodziej jest synem polskiego dyplomaty Wiktora Borodzieja. W istocie status dyplomatyczny był przykrywką dla jego działalności jako funkcjonariusza SB (w organach bezpieczeństwa pracował od 1954 roku).

 

W latach 1962 – 1965 Wiktor Borodziej był wywiadowcą rezydentury wywiadu SB w Berlinie o pseudonimie Albert. Jego syn Włodzimierz chodził wtedy do szkoły podstawowej w Berlinie Zachodnim (1962 – 1965). W latach 70. Wiktor Borodziej był oficjalnie attaché kulturalnym w Ambasadzie PRL w Wiedniu oraz – nieoficjalnie – rezydentem wywiadu w stolicy Austrii. Jego syn Włodzimierz uczęszczał wtedy do gimnazjum w Wiedniu (1970 – 1975). W tym okresie jego ojciec rozpracowywał między innymi Centrum Szymona Wiesenthala, w którym dzisiaj Włodzimierz wygłasza referaty.

 

W roku 1978 Wiktor Borodziej został I sekretarzem Misji Wojskowej PRL w Berlinie Zachodnim i rezydentem Departamentu I MSW. W roku 1982, już jako pułkownik SB, został zastępcą naczelnika Wydziału VIII w zajmującym się wywiadem zagranicznym w Departamencie I MSW, aby w roku 1987 awansować na naczelnika tego wydziału. To stanowisko piastował do lipca 1990 roku. Celem działalności Wydziału VIII było zdobywanie – między innymi metodami agenturalnymi – tajnych dokumentów oraz informacji o osiągnięciach technologicznych i naukowych wrogiego Zachodu. Jedną z podstawowych metod pracy Wydziału VIII było werbowanie agentów wśród polskich naukowców i stypendystów wyjeżdżających na Zachód. Wiele osób ze środowiska naukowego, i nie tylko, miało wtedy bezpośrednio i pośrednio z nim do czynienia, czy to jako osoby inwigilowane, czy to jako faktyczni bądź też tylko potencjalni agenci.

 

Tymczasem jego syn Włodzimierz, w wieku 23 lat jako świeżo upieczony magister bez dorobku naukowego, został w roku 1979 sekretarzem Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej, by zostać później jej współprzewodniczącym. Jednocześnie jego ojciec, z racji pełnionych funkcji i wpływów, musiał mieć przynajmniej szczególny wgląd w relacje naukowe – jeśli nawet nie nadzorował ich bezpośrednio – z wrogim wtedy państwem zachodnim – RFN. O bliskich związkach z „kierunkiem niemieckim” jego ojca świadczy przecież wspomniany już fakt, że w latach 60. i 70. pracował w Berlinie jako wywiadowca, a później jako rezydent wywiadu. I właśnie w tym niemieckim kierunku potoczyła się kariera naukowa Włodzimierza Borodzieja. Co ciekawe, w latach 80. wyjeżdżał on wielokrotnie na stypendia naukowe do Niemiec do instytucji, które były jednocześnie inwigilowane przez wywiad komunistyczny PRL.

Pułkownik Wiktor Borodziej jako wysoki funkcjonariusz komunistycznych tajnych służb był zaangażowany w esbecką akcję „Żelazo”. Jego mieszkanie służyło jako lokal kontaktowy, w którym spotykali się jej uczestnicy. Prowadzona z niezwykłym rozmachem akcja Żelazo” polegała na organizowaniu napadów rabunkowych, kradzieży, a nawet morderstw na terenie Europy Zachodniej. Początkowo łupy służyły finansowaniu działalności wywiadu PRL. Z czasem akcja przekształciła się w mafijny proceder, z którego zyskami dzielili się bandyci oraz przede wszystkim zaangażowani w nią oficerowie SB. A do tych ostatnich należał Wiktor Borodziej. W akcji „Żelazo” tkwią także źródła późniejszych mafijnych powiązań, które odgrywały ważną rolę już po upadku PRL.

Transport zrabowanych kosztowności musiał odbywać się za wiedzą i przyzwoleniem NRD-owskiej Stasi. Jest bardzo prawdopodobne, że płk Wiktor Borodziej, który w latach 70. pracował w Berlinie i Wiedniu jako „dyplomata”, wiele wiedział o formach tej internacjonalistycznej współpracy.

 

W latach 90. jego syn przeprowadził w ówczesnym Urzędzie Gaucka w Berlinie kwerendę archiwalną na temat współpracy między SB i Stasi w latach 70. i 80. Oczywiście można twierdzić, że było to spowodowane jego czysto naukową ciekawością, lecz bardziej rozsądne wydaje się domniemanie, że chodziło o sprawdzenie, czy zachowały się jakieś dokumenty dotyczące płk. Wiktora Borodzieja, a jeśli tak, to jakie. Trudno przypuszczać, by Włodzimierz Borodziej nie zdawał sobie sprawy, że może natrafić na dokumenty, które mogłyby utrudnić mu podawanie się za syna polskiego dyplomaty.

 

Wyniki badań Włodzimierz Borodziej opublikował wspólnie z Jerzym Kochanowskim. Sądzę, że aby wykluczyć stronniczość wynikającą z konfliktu interesów – należałoby powtórnie przebadać zbiory archiwalne pozostałe po wschodnioniemieckiej Stasi. I być może opracować ten temat na nowo.

 

Kariery Włodzimierza Borodzieja także po upadku komunizmu nie można wytłumaczyć znakomitymi osiągnięciami naukowymi. Powielanie tez komunistycznej propagandy wręcz go dyskwalifikuje jako historyka, lecz zarazem stanowi klucz do zrozumienia jego kariery i w Polsce, i w Niemczech. Swoimi tezami uwalnia on od odpowiedzialności członków komunistycznej kasty przywódczej PRL, do dzisiaj bardzo wpływowych, za kolaborację z ZSRR i posłuszne wykonywanie poleceń Kremla, a w Niemczech utrwala uprzedzenia spowodowane dalece zdeformowanym obrazem historii Polski. Dzięki temu Włodzimierz Borodziej jest z niemieckiego punktu widzenia wręcz wymarzonym polskim przedstawicielem w różnych instytucjach oraz kandydatem na opracowanie wspólnego niemiecko-polskiego podręcznika historii. Nic więc też dziwnego, że został zaproszony do przedstawienia koncepcji Europejskiego Muzeum Historii, które ma powstać z inicjatywy niemieckiego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, Hansa-Gerta Pötteringa. Dzięki temu do dzisiaj funkcjonujące i rozprzestrzeniane komunistyczne fałszerstwa zostaną utrwalone na następne dziesiątki lat.

Przypadek Włodzimierza Borodzieja, wcale nieodosobniony, może być przykładem tego, jakie skutki przyniosło zaniechanie rozliczenia się z dziedzictwem PRL. Ma to bezpośrednie bardzo negatywne konsekwencje dla stanu polskiej historiografii współczesnej, naszej wiedzy na temat dziejów najnowszych, a także wpływa na fatalny wizerunek Polski w zachodniej pamięci zbiorowej.

 

 

 

Bogdan Musiał

Urodził się w 1960 roku. Jest historykiem dziejów najnowszych. W latach 1985-1998 przebywał w Niemczech, studiował na uniwersytetach w Hanowerze i Manchesterze. Pod koniec lat 90. wziął udział w debacie wokół głośnej niemieckiej wystawy „Wojna wyniszczająca. Zbrodnie Wehrmachtu 1941-1944”. Wykazał wtedy że kilka z prezentowanych fotografii przedstawiało nie ofiary zbrodni Wehrmachtu lecz NKWD popełnione w czerwcu 1941 r. Przyczyniło się to do czasowego zamknięcia wystawy. Sprawie zbrodni popełnionych przez władze sowieckie w trakcie pospiesznej ewakuacji przed ofensywą niemiecką ich konsekwencji dla postawy ludności Musiał poświęcił książkę „Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne. Brutalizacja wojny niemiecko-sowieckiej latem 1941 roku (wyd. pol. 2001). W b. r. opublikował w Niemczech pracę „Kampfplatz Deutschland” (Pole bitwy: Niemcy) o planach Stalina ataku na Zachód. Obecnie pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej.

 

 

Tekst jest wyrazem osobistych poglądów autora i nie reprezentuje oficjalnego stanowiska IPN.

 

 

__________________

 

 

 

 

Źródło : Rzeczpospolita Po artykule „Niewinny Stalin i źli Polacy”Rz 09-05-2008, ostatnia aktualizacja 09-05-2008 23:57 Bogdan Musiał w artykule pisał:Włodzimierz Borodziej przedstawia powojenne władze komunistyczne w Polsce jako samoistne i samodzielnie działające podmioty polityczne, które z własnej inicjatywy podjęły się przejęcia byłych niemieckich ziem wschodnich. Wedle tej wersji rola Stalina ogranicza się właściwie do udzielenia zgody na te zamysły oraz do udzielenia im poparcia na konferencji w Poczdamie latem 1945 roku. Tezy te znakomicie wpasowują się w powszechne w Niemczech przekonanie, że inicjatywa przesunięcia granic Polski do linii Odry i Nysy Łużyckiej wyszła z polskiej strony. W moskiewskich archiwach mógłby Borodziej odnaleźć niezbite dowody na to, że w ustanowieniu granicy na Odrze i Nysie, a także przy odniemczeniu tamtych terenów decydującą rolę odegrał sam Stalin, a nie jego polscy pomagierzy i agenci. Pomijanie tych źródeł przez Borodzieja i niektórych innych polskich historyków znakomicie wpisuje się w „zapotrzebowanie” strony niemieckiej. W Niemczech panuje zgoda ponad podziałami, w ramach której rzekomo polska decyzja w sprawie wypędzenia Niemców scalona została ze szczególnie niebezpiecznym i trwałym domniemanym polskim nacjonalizmem oraz – jakżeby inaczej – antysemityzmem. Twierdzenia Borodzieja o rzekomo polskiej genezie wypędzeń oraz inne lansowane przez niego poglądy wpisują się również w komunistyczną propagandę o rzekomej suwerenności PRL. Chciała ona udowodnić, że Polska komunistyczna nie była sowieckim dominium, a peerelowskie kasty przywódcze były samodzielnymi podmiotami mającymi na względzie polski interes narodowy. („Plus Minus” 2-4 maja)Zdarza się, że dyskusje między badaczami bywają bardzo ostre, a negatywnych opinii nie owija się w bawełnę. Na ogół jednak nawet wówczas, gdy w tle sporu jest np. rywalizacja o pieniądze na badania, najważniejsze są rzeczowe argumenty, a im zarzuty są ostrzejsze, tym lepiej powinny być uzasadnione. Wszyscy badacze ogłaszający rezultaty swoich prac świadomi są, iż wystawiają się na krytykę, i raczej nie powinni się dziwić, gdy ktoś podważy ich wywody. Dawnym też jest zwyczajem, iż „młodzi” atakują „starych” czy „nowi” punktują braki w pracach „zasiedziałych”, w czym może tkwić element zdrowej rywalizacji. Bywają jednak sytuacje, gdy krytyk wykracza poza ramy polemiki naukowej, uciekając się czy to do brutalnych określeń, czy posiłkując argumentami spoza meritum sporu.Jest to, niestety, przypadek artykułu Bogdana Musiała „Niewinny Stalin i źli Polacy”. Autor m.in. stawia krytykowanemu przez niego Włodzimierzowi Borodziejowi zarzut, że „uniewinnia Stalina”, a odpowiedzialnymi za wysiedlenie Niemców czyni tylko Polaków, a właściwie polskich komunistów, którzy – jak pisze Musiał – wykonywali jedynie polecenia Wielkiego Brata. Nie znalazłem w inkryminowanej publikacji Borodzieja – która notabene nie jest monografią, ale wyborem dokumentów archiwalnych – jednoznacznych twierdzeń o „polskiej genezie wypędzeń”, którą Musiał określa jako „rzekomą”. W istocie w latach 1945 – 1947 wysiedlenia odbyły się z inicjatywy Stalina i na mocy poczdamskiej decyzji wielkich mocarstw, którą władze Polski pojałtańskiej po prostu wykonywały. Być może przedmiotem sporu mogłyby być np. cele wojenne Polski, o których wiele dyskutowano zarówno w okupowanym kraju, jak i na uchodźstwie, a większość polskich partii politycznych i niektóre agendy państwowe postulowały przesunięcie granic Polski niepodległej ku Odrze i Nysie oraz przymusowe wysiedlania ludności niemieckiej z terenów, które wejdą w skład państwa polskiego. Powstaje więc pytanie: czy to Stalin dyktował postulaty np. Stronnictwu Narodowemu, Stronnictwu Ludowemu „Roch” lub „Unii” Jerzego Brauna? I bez Stalina jest więc nad czym debatować. Bogdan Musiał jednak miast rzeczowego wykładu zajmuje się a to dawniejszą twórczością atakowanego przez siebie historyka (deprecjonując ją całkowicie), a to jego… genealogią. Z faktu, że ojciec Włodzimierza Borodzieja był wyższym rangą funkcjonariuszem wywiadu PRL, wywodzi Musiał pochodzenie jakoby proniemieckiego nastawienia inkryminowanego autora, choć przecież – chyba że ja nic nie wiem o dziejach PRL! – reżim komunistyczny był otwarcie antyniemiecki, a wywiad MSW trudził się kradzieżą technologii i zdobywaniem tajemnic politycznych nad Renem przecież nie z miłości do Adenauera czy Kohla.

Używanie tego typu argumentacji jest więc nielogiczne. A także jest po prostu niegodne. Z uwagi na insynuacyjny charakter artykuł Bogdana Musiała lokuje się daleko poza granicami polemiki naukowej.

 

—Andrzej Paczkowski

 

Tekst dr Bogdana Musiała jest formą spóźnionej lustracji w nauce, i to w najgorszym, rynsztokowym stylu. Autor wystąpił w roli prokuratora wydającego wyrok na dorobek naukowy i na osobę Włodzimierza Borodzieja.Naukowiec, humanista, który chce polemizować z kolegą tego samego cechu historyków, znajdzie wiele możliwości i forów dla wymiany poglądów i argumentów. Autor tekstu nie był jednak zainteresowany dżentelmeńskim pojedynkiem. Wolał strzelać zza węgła. Jego styl, będący urąganiem regułom naukowego rzemiosła, wpisuje się w tradycję IV RP: obsesyjna podejrzliwość, zamiłowanie do wyciągania z rękawa „trefnego” krewniaka (tam, gdzie brak rzeczowych argumentów, zawsze można się posłużyć „dziadkiem z Wehrmachtu” lub „ubeckim ojcem”), przekonanie, iż stypendysta goszczący w zachodnich krajach w czasach PRL musiał być komunistycznym agentem. Bogdana Musiała niepokoi i budzi podejrzenie kariera naukowa Włodzimierza Borodzieja w kraju oraz jego dobre imię w Niemczech. Autor chyba nie zdaje sobie sprawy, że mimo woli kontynuuje niechlubną tradycję PRL. Być może nie doświadczył tego, czego świadkiem było moje pokolenie, kiedy osoby, które chociażby raz zostały zacytowane lub pozytywnie skomentowane w zachodnioniemieckiej prasie lub naukowym piśmie zachodnim, traciły bezpowrotnie stanowisko w instytucji naukowej czasów dyktatury PZPR.Byłam wielokrotnie świadkiem wystąpień prof. Borodzieja za granicą i recenzentem w jego przewodzie profesorskim. Zawsze pozostawałam pod wrażeniem jego wysokiej kultury naukowej, niezwykłego dystansu i obiektywizmu w kwestiach trudnych, z pogranicza nauki i polityki. Jest on niekwestionowanym ambasadorem polskiej nauki w Europie, m.in. dlatego, że bez względu na warunki polityczne, zmieniające się czasy i ekipy rządzące, zawsze zachowuje wewnętrzną suwerenność i godność osobistą. Jest badaczem budzącym szacunek i zaufanie, które nie mierzą się liczbą wydanych książek. Ci, którzy cenią wartość źródeł historycznych, wiedzą, iż inicjatywy wydawnicze mające na celu weryfikację i edycję źródeł należą do najbardziej niewdzięcznych i żmudnych zajęć. To praca w służbie innych. W tym względzie wszyscy jesteśmy dłużnikami profesora Borodzieja.Niepotrzebnie autor pamfletu obawia się, iż naukowa działalność Włodzimierza Borodzieja fatalnie zaważy na wizerunku Polski w zachodniej pamięci zbiorowej. Po pierwsze, nie ma żadnej zbiorowej pamięci Zachodu. Po drugie, w każdym kraju można znaleźć środowiska, które cenią sobie odpowiedni poziom dyskursu publicznego i możliwość komunikowania się z ludźmi posługującymi się tym samym kodem kulturowym; którzy za prof. Tadeuszem Kotarbińskim wierzą, że „rzetelną naukę mogą uprawiać tylko rzetelni ludzie”. Opublikowany tekst szkodzi natomiast zarówno wizerunkowi IPN, jak i gazety, która go publikuje. Rodzi się bowiem pytanie, komu i jakim celom służyć ma tego typu publikacja. Dobrze byłoby, aby w zainicjowanej przez obecny rząd debacie na temat reformy nauki znalazło się miejsce na wytyczenie etycznych norm w tej ważnej dziedzinie życia.

—Anna Wolff-Powęska, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

 

Z rosnącym niepokojem obserwujemy w ostatnich miesiącach personalne ataki na osoby, które od lat prowadzą dialog polsko-niemiecki. Tym razem spotyka to niektórych historyków. Niepokój jest tym większy, iż zarzucono merytoryczną dyskusję, a preferowane są osobiste ataki, niecofające się przed insynuacjami. Jedną z grup najbardziej przyczyniających się do zbliżenia polsko-niemieckiego byli od lat i nadal są historycy i instytucje naukowe w Polsce i Niemczech. Niech tytułem przykładu wymieniona zostanie Wspólna Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa. Początki tego dialogu, zainicjowanego kilkadziesiąt lat temu, były bardzo trudne. Wymagały osobistego zaangażowania, przełamywania różnych barier. Wysiłków tych nie podejmowano dla doraźnych powodów czy korzyści. Celem było wzajemne poznanie, oczyszczenie dyskusji historycznych z sądów wynikających z uprzedzeń i propagandy. Efekty prac historyków niewątpliwie przyczyniły się do zbliżenia polsko-niemieckiego, do poszerzenia wiedzy historycznej obu społeczeństw, wreszcie do zmierzenia się z trudnymi rozdziałami własnych dziejów narodowych. W Polsce takim tematem w latach 90. XX w. były wysiedlenia ludności niemieckiej po 1945 r.Tekst Bogdana Musiała ze względu na napastliwy ton, uderzającą wybiórczość argumentacji, tok rozumowania podporządkowany z góry przyjętej tezie i generalną dezaprobatę dla jednego z głównych nurtów polskiej historiografii ostatnich lat nie przypomina dyskusji naukowej, lecz emocjonalny atak, być może spowodowany jakimiś względami osobistymi. Wiązanie działań współczesnych osób z biografiami członków ich rodzin kojarzy nam się jak najgorzej. W ten sposób o swe racje nie walczy ani zawodowy historyk, ani rzetelny publicysta.

 

dr Błażej Brzostek, prof. Andrzej Chojnowski, prof. Andrzej Friszke, prof. Andrzej Garlicki, dr Maciej Górny, prof. Michał Głowiński, prof. Jerzy Holzer, dr hab. Grzegorz Hryciuk, dr Igor Kąkolewski, Basil Kerski, prof. Tomasz Kizwalter, prof. Jerzy Kochanowski, prof. Dariusz Kołodziejczyk, dr hab. Michał Kopczyński, prof. Marcin Kula,prof. Włodzimierz Lengauer, dr Bernard Linek, prof. Paweł Machcewicz, dr Piotr M. Majewski, prof. Adam Manikowski, prof. Halina Manikowska, prof. Jerzy Maroń, prof. Włodzimierz Mędrzecki, prof. Hubert Orłowski, dr Piotr Osęka, prof. Krzysztof Pomian, dr Jerzy Pysiak, dr Małgorzata Ruchniewicz, dr hab. Krzysztof Ruchniewicz, prof. Andrzej Sakson, dr Grzegorz Sołtysiak, prof. Rafał Stobiecki, prof. Dariusz Stola, prof. Andrzej Szmajke, prof. Andrzej Szwarc, prof. Grażyna Szelągowska, dr Piotr Szlanta, prof. Robert Traba, prof. Jerzy Tomaszewski, prof. Romuald Turkowski, prof. Wojciech Tygielski, Agata Ulanowska, prof. Adam Walaszek, dr Joanna Wawrzyniak, prof. Anna Wolff-Powęska, prof. Piotr Wandycz, dr Rafał Wnuk, dr Kazimierz Wóycicki, prof. Wojciech Wrzesiński, Dorota Zamojska, dr Marcin Zaremba, prof. Leszek Zasztowt, prof. Rościsław Żerelik, dr hab. Stanisław Żerko, prof. Anna M. Cienciała, prof. Piotr Dyczek, prof. Kazimierz Lewartowski, prof. Piotr Madajczyk, prof. Piotr Wróbel, prof. John Connelly

Zawarta w artykule Bogdana Musiała krytyka pracy profesora Włodzimierza Borodzieja nie jest dyskusją merytoryczną, ale zawstydzającym zbiorem pomówień. Nie wchodząc więc w polemikę z opiniami, które na nią nie zasługują, pragniemy stwierdzić, że profesor Włodzimierz Borodziej cieszy się w naszym środowisku prestiżem i uznaniem wynikającym z naukowej wartości jego badań i publikacji. Jesteśmy dumni z jego osiągnięć i tego, że pracujemy wspólnie w Instytucie Historycznym UW. Oczekujemy rzeczowych dyskusji wokół prac publikowanych przez profesora Włodzimierza Borodzieja, a nie ocen wynikających z politycznych i osobistych emocjonalnie nacechowanych przekonań polemisty.W imieniu dyrekcji i pracowników IH

 

—dyrektor Instytutu Historycznego UW, prof. dr hab. Michał Tymowski

 

Jestem profesorem w Instytucie Historycznym UW. Właśnie odczytałem treść listu, jaki skierował do „Rzeczpospolitej” dyrektor instytutu prof. Michał Tymowski, który występuje w imieniu „pracowników IH”. Nie w moim. Ja podzielam w pełni krytyczne uwagi dra Bogdana Musiała pod adresem mojego instytutowego kolegi prof. Borodzieja. Dr Musiał już jakiś czas temu usiłował wszcząć merytoryczną dyskusję z okazji wydania niemieckojęzycznej wersji doktoratu prof. Borodzieja. Wówczas również skwitowano ten głos jako atak ad personam.

 

—Tomasz Wituch

 

 

Od redakcji: Odpowiedź Bogdana Musiała ukaże się w następnym numerze „Plusa Minusa”Źródło : Rzeczpospolita

________

Rzeczpospolita -PlusMinus z 16 maja 2008:

 

Mapa Polski znaleziona w archiwach moskiewskich przez Bogdana Musiała - widać na niej odręczne niebieską kredką zaznaczone przez Stalina decyzje co do granic powojennej Polski

 

Bogdan Musiał

Rzeczpospolita Plus-Munus16-05-2008,

Autor artykułu „Niewinny Stalin i źli Polacy” odpowiada na zarzuty

Przed tygodniem „Rzeczpospolita” opublikowała szereg listów, w których autorzy zaprotestowali przeciwko mojemu artykułowi „Niewinny Stalin i źli Polacy”. Reakcje były bardzo emocjonalne, zarzucono mi również chęć torpedowania niemiecko-polskiego pojednania, a także kierowanie się osobistymi – czytaj niskimi – pobudkami.

 

Anna Wolff-Powęska cytuje w niezwykle emocjonalnym wystąpieniu Tadeusza Kotarbińskiego: „rzetelną naukę mogą uprawiać tylko rzetelni ludzie”, dając wyraźnie do zrozumienia, co myśli o mojej osobie. Wnioskuję z tego, że według niej podtrzymywanie legendy o własnym ojcu jako rzekomym dyplomacie jest wyrazem rzetelności osobistej, przekładającej się na naukową. A legenda ta jest bardzo ważnym elementem autorytetu Włodzimierza Borodzieja. Na przykład „Frankfurter Allgemeine Zeitung” pisał 16.12.1999: „Borodziej, prorektor UW, ucieleśnia wręcz polskie zmiany historyczne i zmianę generacji. Jako syn dyplomaty w Austrii miał dostęp również w latach izolacji do zachodnich wolności”. Gdy w 2004 roku Uniwersytet Viadrina przyznawał Borodziejowi swoją nagrodę, laudator Karl Schlögel mówił: „Borodziej urodził się w 1956 roku w Warszawie, ale pierwszą szkołą, do której uczęszczał, była szkoła podstawowa w Berlinie-Zehlendorfie, gdzie jego ojciec pracował jako dyplomata”. Jako źródło tych danych laudator wskazał samego Włodzimierza Borodzieja.

 

Czyżby więc syn wysokiego funkcjonariusza SB działającego na niemieckim odcinku kreował się na syna dyplomaty i wprowadzał niemiecką opinię publiczną oraz niemieckich przyjaciół w błąd? Jest wykluczone, aby Włodzimierz Borodziej nie wiedział o działalności swojego ojca. W roku 1976 wskazał w podaniu o paszport jako miejsce pracy ojca właśnie MSW. Również Jerzy Kochanowski, jego przyjaciel, potwierdził w „Gazecie Wyborczej” z 12 maja br., że tenże wiedział o prawdziwej działalności swego ojca. Zresztą, sam Borodziej senior nie ukrywał – już po upadku komunizmu – swoich zasług dla komunistycznego wywiadu, a nawet się nimi szczycił. 30 kwietnia 1997 roku „Gazeta Wyborcza” podała: „«Nie wstydzimy się służby dla państwa polskiego» – napisało 12 emerytowanych oficerów wywiadu sprzed 1990 r. w liście otwartym do prezydenta. «Jesteśmy zwłaszcza dumni z udziału wywiadu PRL w uprzemysłowieniu Polski, ze zdobywania nowoczesnych technologii (...)» – piszą oficerowie. List opublikowała wtorkowa «Trybuna» i PAP”. Pod listem podpisało się 12 osób, między innymi „płk Wiktor Borodziej, Berlin i Wiedeń”.

Jak rozumiem, nikogo z oburzonych naukowców nie dziwi fakt, że 23-letni świeżo upieczony magister bez dorobku naukowego staje się w roku 1979 sekretarzem niemiecko-polskiej komisji podręcznikowej.

Wracając do kwestii ludzkiej rzetelności, mam nieodparte wrażenie, że polscy przyjaciele Borodzieja juniora nie byli wcale zaskoczeni informacją, że jego ojciec był zasłużonym esbekiem, ale wzburzyło ich jej upublicznienie. Ja natomiast przypuszczam, że właśnie ów fakt oraz uwikłanie się w mistyfikację co do prawdziwej roli swego ojca jest kluczem do zrozumienia faktu, że do dzisiaj rozprzestrzenia on tezy komunistycznej propagandy, które głosi jako rzekomo zweryfikowane już po 1990 roku.

Co do meritum sporu, to żaden z obrońców Borodzieja nie usiłował bronić jego tez, jakoby polscy komuniści działali w sprawie wypędzeń /wysiedleń oraz granic na Odrze i Nysie z własnej inicjatywy. Andrzej Paczkowski twierdził wręcz, że Borodziej czegoś podobnego w ogóle nie napisał, podkreślając jednocześnie: „W istocie w latach 1945 – 1947 wysiedlenia odbyły się z inicjatywy Stalina i na mocy poczdamskiej decyzji wielkich mocarstw, którą władze Polski pojałtańskiej po prostu wykonywały”. W podobny sposób argumentował Robert Traba w „Gazecie Wyborczej”.

Szkopuł w tym, że Włodzimierz Borodziej jednak twierdzi, jakoby polscy komuniści wykazali się własną inicjatywą i działali według zasady „faktów dokonanych”, organizując przejęcie byłych terenów niemieckich oraz wysiedlenie/wypędzenie ich niemieckich mieszkańców. W pierwszym tomie dokumentów „Niemcy w Polsce 1945 – 1950. Wybór dokumentów” na stronie 56. twierdzi, że hasło o „prapolskim, piastowskim charakterze (tych) ziem” komuniści polscy przejęli od endeków, czyli polskich nacjonalistów. Tymczasem jest udokumentowane, że kierunek propagandy „ziem odzyskanych” został komunistom nadany przez Stalina. O decyzji „odniemczania” Borodziej pisze na stronie 60.: „W tym samym czasie, czyli po zakończeniu działań wojennych (marzec – kwiecień 1945), w Warszawie dojrzewały plany rozwiązania «problemu niemieckiego» przez «odniemczenie» przynajmniej części ziem odzyskanych”. O Stalinie i jego dziele ani słowa.

 

Na stronie 56. twierdzi, że delegacja „polskich władz” z Bierutem i Osóbką-Morawskim na czele udała się pod koniec lutego 1945 roku do Moskwy, „gdzie [...] nie uzyskała co prawda dostępu do tekstu zapadłej tam decyzji, najwyraźniej przyczyniła się jednak do jej podjęcia”, co – nawiasem mówiąc – ukazuje groteskowy wymiar nie tylko rzekomej niezależności polskich komunistów, ale też doszukiwanie się jej przez autora tych słów. Chodzi tutaj o rozporządzenie Stalina z 20 lutego 1945 roku ustanawiające polsko-niemiecką granicę wzdłuż linii Odry i Nysy Łużyckiej. Granica wtedy wytyczona przez Stalina obowiązuje przecież do dzisiaj. Borodziej nie zna tego kluczowego dokumentu i jego genezy, nie cytuje go, a mimo to twierdzi, że powstał on z inicjatywy „polskich władz” (chociaż nie uzyskały one dostępu do jego tekstu!). Dalej, na stronie 57., pisze: „z punktu widzenia władz polskich dokument taki [powyższa decyzja Stalina] był zapewne lepszy niż żaden, ważna była tylko zgoda Stalina”.

 

Tego urągającego godności serwilizmu „polskich władz” od Stalina nie można logicznie wytłumaczyć bez nawiązania chociażby do faktu, że Bierut był sowieckim agentem, podobnie jak Gomułka, minister „ziem odzyskanych”. Ale właśnie o tych z pewnością kluczowych okolicznościach Borodziej nie wspomina ani słowem. Tak samo pomija milczeniem fakt założenia całej PPR przez NKWD i Komintern na polecenie tegoż samego Stalina. I takie właśnie „polskie władze” miałyby przekonać swego ojca założyciela do czegokolwiek, w tym także do granic na Odrze i Nysie Łużyckiej? Wolne żarty.

 

Obrońcy Borodzieja juniora, podkreślając zgodnie jego wysokie walory naukowe i intelektualne, nie wymienili jednak ani jednej jego pracy, która byłaby poważnym osiągnięciem badawczym. Jego doktorat zawiera deformacje komunistycznej propagandy, niemieckie tłumaczenie z roku 1999 również. Obszernie pisałem o tym w „Arcanach” w roku 2002, z podaniem licznych przykładów. Jego habilitację z roku 1990 o Polsce w stosunkach międzynarodowych 1945 – 1947 pomińmy milczeniem, ale zawiera on podobne deformacje co doktorat. Trzecią samodzielną książką Borodzieja jest „Warschauer Aufstand” (Powstanie Warszawskie) z roku 2001 w języku niemieckim. Jednak publikację tę trudno nazwać poważną monografią, jest ona bowiem na poziomie bardziej rozwiniętej pracy magisterskiej, nie zawiera nawet ówczesnego stanu badań, nie wspominając o rozległych badaniach archiwalnych.

 

I właśnie za taki dorobek naukowy Włodzimierz Borodziej uzyskał w roku 2004 tytuł profesora zwyczajnego. Jednym z recenzentów była Anna Wolff-Powęska.

 

Zapewne z podobnych przyczyn nie mógł pohamować swych emocji Robert Traba, dyrektor Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, którego szefem rady naukowej jest Borodziej junior. I właśnie Borodziej junior jest zapraszany przez Trabę do Berlina na dyskusje o pamięci historycznej oraz o trudnościach Polaków w obchodzeniu się z własną przeszłością. Jak wiarygodny jest jednak referent, który sam ma poważne problemy z własną przeszłością? Nie jest to najlepszym świadectwem profesjonalności Roberta Traby, który wytyka mi bycie „prostym robotnikiem”, z czego notabene jestem dumny.

 

Gwałtowne reakcje na mój artykuł pochlebiły mi niesłychanie. Najwidoczniej – ale nie całkiem przypadkowo – trafiłem w bardzo czuły punkt środowiska, które zdominowało debatę o historii stosunków polsko-niemieckich. Należący do niego kreują się na europejskich intelektualistów, otwartych i krytycznych wobec polskiej historii. Okazuje się jednak, że jest to tylko cienka warstwa blichtru, pod którą skrywa się postpeerelowska mentalność, niechęć do rozliczenia się z dziedzictwem PRL, niezdolność do prowadzenia trudnych dyskusji, które zastąpili prawieniem sobie duserów. Casus Borodzieja juniora, który został wykreowany na wielkiego historyka i intelektualistę, ba, ambasadora polskiej nauki w Europie, ucieleśnia wręcz tę patologię.Urodziłem i wychowałem się w Polsce w „zwykłej” rodzinie chłopskiej we wsi Wielopole koło Tarnowa, w latach 1978 – 1984 pracowałem jako górnik dołowy w Katowicach, na ścianie. Poznałem system komunistyczny, jego aparat terroru, propagandę i zakłamanie, dosłownie i w przenośni „od dołu”. W styczniu 1985 roku udało mi się uciec poprzez Skandynawię do Niemiec Zachodnich, gdzie uzyskałem status uciekiniera politycznego. To dopiero tutaj oraz w Anglii miała miejsce moja socjalizacja naukowa.Na Zachodzie ostre i polemiczne dyskusje, także między historykami, są na porządku dziennym; przecież dyskurs naukowy nie polega na wymianie pochlebnych recenzji, lecz argumentów przedstawianych niekoniecznie zawsze w kurtuazyjnym tonie.

 

W Niemczech problem partyjnych historyków z byłej NRD został rozwiązany dosyć radykalnie: zostali całkowicie zmarginalizowani. Wręcz ulubionym zajęciem młodych dziennikarzy i historyków jest badanie osobistej przeszłości znanych zachodnioniemieckich naukowców i intelektualistów, np. ich powiązań z narodowym socjalizmem lub też wywiadem NRD (grzebanie w przeszłości). A tworzenie fałszywych legend i kreowanie rzekomych autorytetów wręcz prowokuje do ich weryfikacji; wielu doświadczyło już tego boleśnie, jak choćby autorzy słynnej wystawy o zbrodniach Wehrmachtu. Miejmy nadzieję, że i w Polsce zachodnioeuropejskie standardy naukowe wyprą w końcu postpeerelowską zaściankowość.

 

Powyższy tekst, jak i poprzedni artykuł „Niewinny Stalin, źli Polacy”, jest wyrazem osobistych poglądów autora, który jest pracownikiem naukowym BEP IPN.

 

Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (13)

Inne tematy w dziale Polityka