Pisanie o Jarosławie Kaczyńskim to pod każdym względem samograj, choć chyba lepsze byłoby określenie:”najmniejsza linia oporu”. Można napisać byle co, umieścić imię i nazwisko prezesa PiS-u i sukces murowany. Kliknięcia, komentarze, sława i szum. Unikam jak mogę tego typu tanich grepsów, aczkolwiek sytuacja jest taka, że muszę. Muszę, bo ostatnie wydarzenia około-rocznicowe kazały mi spojrzeć na Jarosława Kaczyńskiego, czy też raczej na jego aktualną pozycję w polskiej polityce, nieco inaczej.
Nie trudno stwierdzić, że najczęściej spotykaną postawą wobec J.Kaczyńskiego jest albo bezwzględna fascynacja albo równie bezwzględna nienawiść, wszelkie odcienie szarości występują marginalnie. Widzę to szczególnie mocno, bo ja sam raczej ekstremalnych sądów unikam i obserwuję dzięki temu lepiej, z pewnej oddalonej perspektywy, to jak dwie płyty tektoniczne próbują wywrzeć swoją presję na prezesie i jak musi on nieustannie tym wszystkim presjom się opierać. Z jednej strony lodowate kubły wstrętnych pomyj, a z drugiej uwielbienie ocierające się o kult jednostki. Do życia w takim ścisku potrzeba potężnej krzepy psychicznej.
Mój osobisty stosunek wobec prezesa to rozłożone na dwie równe porcje: szacunek i krytycyzm. Szacunek za twardość w nieprzychylnym mu świecie, czy za bardzo celne diagnozy dotyczące spraw Polski. Krytycyzm za nieuleczalny brak wyczucia w postępowaniu z mediami (choć oczywiście ta kwestia ma dwa końce, bo ktoś słusznie powie, że dzięki temu ma twardy i duży elektorat nie zainteresowany żadną miękką wersją prezesa) oraz za nieskuteczność. Bo polityka dla mnie to czysty pragmatyzm, musi być odsączona od przesadnych emocji i dążyć do skuteczności. Tymczasem J.Kaczyński świetnie sprawdza się jako polityk integrujący, jako zwornik wielu rozstrzelonych środowisk i jednocześnie przetrwalnik zespołu zagadnień (lustracja, kulawa transformacja, patologie w gospodarce i prawie etc.), które, gdyby nie on, już dawno zostałyby ostatecznie wytarte gumką-myszką. Co z tego, skoro wokół prezesa nieustannie unosi się siwy dym rozmaitych kontrowersji, personalnych zamieszań i nietrafnych, przesadnych wypowiedzi – wszystko to, koniec końców, pomijając czy te zarzuty są trafne czy też nie, odbija się na wyborczym wyniku PiS. Znam wiele osób, które są o włos od zagłosowania na PiS, ale twarda retoryka Kaczyńskiego to coś czego nie nauczyli się jeszcze przyswajać, można się na nich za to gniewać, zżymać, czy nazywać ich pięknoduchami, ale tak jest. To jest to słynne centrum, po które PiS, jak wszyscy wiemy, powinno spróbować sięgnąć, ale nie chce bądź nie umie. Zbyt mało też, jak dla mnie, w PiS mówi się o uwolnieniu obywatelskiej energii, cisza wokół JOW-ów i jeszcze kilka drobnych spraw, które w Prawie i Sprawiedliwości mi się nie podobają by się znalazło.
Po co tak się rozpisałem o moim postrzeganiu J.Kaczyńskiego? Ano po to, żeby płynnie przyjść do tematu „prezes PiS, a krytyka”. Otóż krytykowanie J.Kaczyńskiego to dziś przywilej mało luksusowy. Kopie go Prezydent Komorowski i kopie go byle internetowy szmondak i to za byle jaką jałmużnę złożoną z garnka starych obierków. Zgadzam się więc z Ufką, która w takich wypadkach mówi: „po co ja mam jeszcze dołączać do tego chóru”. Nie chcę dołączać więc do tego chóru również. Od pewnego czasu staram się swoje krytyczne uwagi zatrzymywać dla siebie, bo dobrze też wiem, że dolewają one oliwy do ognia i wywołują emocjonalną, często zrozumiałą ze względu na okoliczności obiektywne, reakcję wśród twardych zwolenników prezesa. Na takich emocjach nie chcę grać.
Tutaj powoli zbliżam się powoli do sedna, tego o czym tak naprawdę chciałem napisać.
Otóż tak jak postawy wobec J.Kaczyńskiego oparte są na dwóch filarach – zachwyt/nienawiść – tak samo forma wyrażania owych odczuć dostosowuje się do swojego źródła. Zachwyt bywa często nieco egzaltowany czy wręcz fanatyczny. Nienawiść przyjmuje postać niemalże demoniczną.
Ludzie, którzy wobec polityki PiS i prezesa są krytyczni, raczej nigdy tego swojego krytycyzmu nie ubierają w merytorykę. Najczęściej zmienia się ona w jakiś trudno zrozumiały obłęd, obłęd zupełnie niewspółmierny do ewentualnych przewin. Z ludzi Kaczyńskiemu nieprzychylnych wylewa się jakiś śmierdzący jad, wypłukujący chyba wszystkie najgłębiej w duszy położone skamieliny i zamienia się we frenetyczne potoki pomówień, ohydnych pomówień. Co dziwne, częstokroć ludzie ci są osobami najzupełniej uczciwymi i kulturalnymi, inteligentnymi. Dopiero kiedy ich zmysły dotknięte są postacią J.Kaczyńskiego zaczynają wpadać w potworny rezonans. Nie ma tu żadnych hamulców, padają wszelkie tematy tabu, pojawiają się często słowa „śmierć”, „nienawiść”. „Nienawidzę Kaczyńskiego” powiedziała mi kiedyś jedna znajoma i ja dosłownie przeraziłem się wyrazu oczu tej niewinnej i delikatnej kobietki.
Za co spotyka Kaczyńskiego ten krytykancki Blitzkrieg? Najczęściej konkretnych powodów nie ma. Kaczyński jest – tak można przypuszczać, słuchając anty-Kaczystowskich sabatów – po prostu generatorem ludzkiej niechęci i to tej najgorszego sortu. Dostajemy jakiś przedziwny patchwork pomówień, imaginacji, wyolbrzymień i selektywnych ocen. Wszystko to jeszcze obwiązane wstążką moralności, na którą atakujący bardzo często się powołują. „Skłócił Polskę”, „przynosi wstyd”, „jest brzydki, mały i bez żony”, „jest podły”. To kilka tylko przykładów najbardziej popularnych opinii, wypowiadanych przez ludzi, którzy bez zmrużenia oka racjonalizują największe przekręty i wpadki swoich idoli.
Jako kliniczną egzemplifikację tego powyższego studium, może służyć skomasowany atak wobec opozycyjnej przeszłości J.Kaczyńskiego. Chodzi tu o mechanizm: być może rzeczywiście nieco nieszczęśliwa, nieprzemyślana do końca wypowiedź – Odpowiedź: Huraganowy tajfun artylerii anty-kaczystowskiej prowadzony z taką furią, jakby jego celem miała być fizyczna dezintegracja. „Kaczyński spał pod kołdrą”, „Podczepia się pod Solidarność”, „Kłamie”, „Kreuje się na szefa konspiracji” – ująłem te ataki w eufemizmy zawarte w cudzysłowiach, bo forma ich bywa oczywiście o niebo bardziej żywiołowa.
Doprawdy nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele energii ludzie wkładają w te akty demontażu postaci J.Kaczyńskiego. Polityka pełnego ludzkich słabości, popełniającego, owszem, błędy i nie potrafiącego często zapanować nad własnym ego. Pytam się jednak, czy tylko owe słabości są powodem do wspomnianej furii z jaką, w imię walki z prezesem, miażdży się zdrowy rozsądek i resztki przyzwoitości?
Obserwuję karierę J.Kaczyńskiego od początku lat 90-tych. Wiele mogę mu zarzucić, wiele posunięć mogę skrytykować. Nie jestem sobie w stanie jednak przypomnieć sytuacji w których prezes kreowałby się na lidera opozycji. Nie pamiętam żeby poświęcał swojej opozycyjnej przeszłości przesadną ilość czasu. Nie trzeba zresztą żadnego śledczego – każdy kto chce może przeczytać wywiad-rzekę obu braci przeprowadzoną przez Semkę i Zarembę. Tam J.Kaczyński opowiada detalicznie o tamtych czasach. W wielu miejscach mówi bardzo szczerze o swoich wahaniach, o swoich wadach i zaniechaniach. Sprawiedliwie oddaje cześć ludziom z tamtych lat, którzy dziś stoją po drugiej stronie barykady. Jednak to byłoby zbyt proste, trzeba było stworzyć dziś nową mitologię Kaczora, który chce zająć miejsce Wałęsy i Michnika razem wziętych, a potem kazać nazywać szkoły własnym imieniem.
To nie przypadek. Te wszystkie konwulsje to efekt tego co opisywałem wyżej. Każda amunicja i każdy pretekst jest dobry do przypuszczenia szturmu totalnego. Czemu tak jest? Nie wiem. To już temat dla mądrzejszych niż ja. Najpewniej dla psychologów.
Inne tematy w dziale Polityka