Za dosłownie 5 dni zaczyna się szczyt NATO w Wilnie. Nieoficjalnie jest to też termin, w którym upływa natowskie ultimatum dla Żelenskiego, który do tego czasu miał się wykazać znaczącymi postępami w tzw. ukraińskiej kontrofensywie. Jak już chyba powszechnie wiadomo, z "kontrofensywy" wyszła lipa, skrzypce i bez ; Ukraina poniosła klęskę i jeżeli nie liczyć detali bez znaczenia dla ogólnej sytuacji frontowej, z militarnego punktu widzenia jest po herbacie.
Kijowski dyktator jest już kompletnie "wyprany" z broni, amunicji i poborowych do armii, przy czym amunicja i ludzie to czynniki kluczowe. Zachodnie dostawy amunicji mają swoje fizyczne ograniczenia, które właśnie się objawiły, a ukraińskie łapanki na "mięso armatnie" nie mają już sensu.... bo nie ma kogo łapać. Zresztą około 300 tys. ukraińskich trupów przemielonych w tej amerykańsko - rosyjskiej jatce, to liczba, której nie da się odtworzyć od wewnątrz żadnymi środkami. Można mieć broń, może udałoby się cudem zapewnić dostawy amunicji, ale bez ludzi wojny prowadzić się nie da! Chyba, że zejdzie ona na poziom wzajemnego ostrzeliwania się na odległość, ale tu znów potrzebne jest logistyczne i materiałowe zaangażowanie się Zachodu, na co już nawet ekipa Bidena nie ma specjalnie ani ochoty ani środków.
Dyktator z Kijowa ma zatem dwa wyjścia ( chociaż to nie on zadecyduje):
- rozpocząć negocjacje zmierzające do stabilizacji sytuacji w regionie
- nakłonić NATO do siłowego i otwartego zaangażowania się w wojnę. ( do czego zresztą dąży od dawna)
Problem w tym, że druga możliwość stanie się otwarta tylko w kolejnych dwóch przypadkach:
- Ukraina zostanie przyjęta do NATO i stanie się pełnoprawnym członkiem paktu.
- Rosja użyje sił lub broni zagrażającej jakiemuś innemu państwu/państwom NATO lub wywoła gemechanger oznaczający znaczącą eskalację wojny.
Pierwsza opcja jest praktycznie niemożliwa - Zachód nie jest gotowy, ani nie chce otwartej wojny z Rosją, a przyjęcie Ukrainy do NATO oznaczałoby właśnie otwartą wojnę. Druga opcja też jest w zasadzie niemożliwa, bo Rosja również nie chce otwartej wojny z NATO, ale.... gdyby przypisać jej np. np atak nuklearny, to pojawiłby się klasyczny gamechanger. Niekoniecznie bomba - wystarczy rozpierducha Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej.
No właśnie - dyktator z Kijowa i ukraińska propaganda od tygodni klepią ostrzeżenia przed rzekomą rosyjską prowokacją polegającą na wysadzeniu w powietrze elektrowni. Problem w tym, że Rosja nie ma żadnego interesu ( zwłaszcza wobec status quo na froncie), żeby wysadzać obiekt, nad którym ma pełną kontrolę. Zatem chyba tylko przedszkolaki z najmłodszych roczników mogą uwierzyć w ukraińskie bajki, co nie przeszkadza mediom głównego ścieku we wskazywaniu winnego, zanim nastąpiło "bum". Nie przeszkadza to też w ewakuacjach ludności po obydwu stronach, publikowaniu instrukcji postępowania na wypadek wybuchu i temu podobnych działaniach. Przygotowano zatem bardzo poważny i złowieszczy grunt pod wybuch jądrowy. Medialnie jest wszystko gotowe do odpalenia serialu pod tytułem ; "Rosja eskaluje wojnę i atakuje atomem". Dla Żelenskiego to właściwie ostatnia szansa nakłonienia/zmuszenia NATO do wojny i jej kontynuacji. Posłał na pewną śmierć rdzeń ukraińskiego społeczeństwa - młodych mężczyzn w ilości setek tysięcy istnień, będzie się liczył z następnymi setkami tysięcy zgonów ludzi pozbawionych wszystkiego i narażonych na śmiercionośne promieniowanie? Wątpię, bo jego interesuje wyłącznie wojna, bez niej będzie niczym i nikim i będzie prawdopodobnie surowo rozliczony z zagłady Ukrainy.
Jak będzie? Tego nie wie nikt, może poza samym dyktatorem, który przecież może chcieć urwać się ze smyczy Pentagonu i Bidena. Co prawda ewentualna chmura radioaktywna Polsce zagrażać bezpośrednio nie powinna, ( nie powinna zagrażać w ogóle, bo elektrownia podobno jest wygaszona "na zimno") ale pośrednio - o czym też się mówi od tygodni - w razie eskalacji wojny do walki wejdą w pierwszym rzucie polskie oddziały, przy wsparciu Litwinów i Rumunów. Nie chodzi wszak o elektrownię - chodzi o pretekst dla podtrzymania przegranej wojny.
Innymi słowy, Polska przystąpiłaby do nie naszej wojny. To jak: wybuchnie ta elektrownia czy nie wybuchnie? A jak nie wybuchnie, to co przyniesie szczyt? Zwycięży zdroworozsądkowa opcja zaprowadzenie pokoju i zakończenia rzezi, czy skrajnie antyrosyjska postawa wojennych szaleńców? Osobiście obstawiam, że NATO wyda jakiś wieloznaczny komunikat z kwiecistymi frazesami i chociaż ograniczy wyrzucanie pieniędzy i broni w kijowską studnię bez dna, to jednak będzie się starać podtrzymać wojnę jak tylko najdłużej się da. Wojna zapewne się zmieni na podjazdowo - partyzancką, co będzie wyniszczające zwłaszcza dla Ukrainy. Potrwa do chwili, w której padnie reżim Żelenskiego, po czym USA zwinie ogon i zwieje jak z Afganistanu.
I tu pytanie uzupełniające: czy nasi Umiłowani Przywódcy mają już plan "B", który powinien istnieć na wypadek klęski Ukrainy? Bo ta klęska to już realny fakt, zatem co dalej?
Inne tematy w dziale Polityka