oranje oranje
167
BLOG

Jeszcze dalsza emigracja - Aspinwall

oranje oranje Kultura Obserwuj notkę 3

Co łączy dzwonek, dwie pałki, wodne koło młyńskie i rybę ogonem do góry? Łączy je herb miasteczka Balbriggan. Motto pod herbem mówi (w wolnym przekładzie): „Najpierw społeczeństwo – potem parlamentarzyści”. Balbriggan leży nad Morzem Irlandzkim, próżno szukać o miasteczku tym wzmianki w polskim „Pascalu”, a na dodatek mieści się tam latarnia morska, która wciąż jest czynna. Minionej niedzieli ruszyłem do Balbriggan w poszukiwaniu wrażeń, a i – kto wie – może i posady latarnika…

Około 30 kilometrów na północ trzeba trochę zboczyć z autostrady do Belfastu, by bez większych problemów „wbić się” w rozrastające się miasteczko, którego liczebność ocenia się na ok. 12 tysięcy głów. Przedmieścia wyglądają niestety jak w całej Irlandii – industria panoszy się w najlepsze szczerząc ożebrowaniami dźwigów i mało racjonalnym składowaniem materiałów budowlanych panującym na tutejszych budowach. To jednak wrażenie nie powinno przybyszom do Balbriggan zacierać kontrastu miasta – wyraźne jest jak brzytwa, tnące po oczach, ludzie nawet w niedzielę poruszali się zdecydowanie; bez śladu lenistwa właściwego weekendowym miasteczkom Irlandii. Nawet żarówki w sygnalizatorach świetlnych sprawiały wrażenie, że zamiast „sześćdziesiątek” wkręcono tam – ale po co? – halogeny dwusetki.

Ale - po co? 

Fakt, że im bliżej morza, tym wszystko się zaczęło zacierać i matowieć; kontury nie chciały się zgrywać i nawet linia horyzontu postanowiła na chwilę wyemigrować bez żadnych zresztą tragicznych konsekwencji łącząc niebo z morzem. Najpierw jednak zmatowiało niebo – pasażerowie oczekujący na kolejkę DART stali się widzami pożaru oraz wspaniałej akcji ratunkowej przeprowadzonej przez załogę z przepięknego czerwonego wozu strażackiego.

 

Aby dostać się na plażę należy przejść pod przypominającym rzymskie akwedukty mostem. Sandał żadnego rzymskiego żołnierza tutaj nie stąpał, choć tradycję Rzymu w wiekach ciemnych utrzymała wyłącznie Wyspa.

W czasie opływu – a taki miał miejsce w miniony weekend – morze cofnęło się o ponad sto pięćdzieiąt metrów na straży swojej domeny pozostawiając wszakże dziesiątki martwych krabów wielkości pizza medium i warkocze splątanych wodorostów. Na samej plaży – żywego ducha, ale zza kamiennego ogrodzenia dobiegały odgłosy gorączkowego postukiwania i tu właśnie tutaj – w niewielkim doku skupiło się całe nadmorskie życie Balbriggan.

Kilkanaście kutrów rybackich osiadło tu w błotnistej mazi odsłaniając wstydliwe, szlamowate miejsca, które zazwyczaj litościwie kryte są przed okiem patrzącego przez morskie fale. Smród i brzydota były przeogromne; zupełnie za darmo można było znaleźć się na cmentarzysku kutrów szczerzących się wręgami i proszących o litość odpadającymi płatami kolejnych warstw olejnej farby.

Ktoś udawał, że na budke sternika naciąga jakiś zbutwiały brezent, ktoś inny udawał, że spawa żelazne elementy, ktoś inny pewnie udawał, że im wszystkim za to płaci, ale nikt rozsądnie myślący nie wierzył w jakąkolwiek celowość podejmowanych tu działań.

Niemożliwym się wydawało, że oto fale morskie powrócą, uniosą dzioby łodzi do góry; że znikną grzbiety starych opon i czterokołowych zwichrowanych koszyków z pobliskiego supermarketu wbite w szlam, że prychną motory diesli, że te kurwa trupy po prostu ruszą w morze z bezczelną wizją udanego połowu i jeszcze bezczelniejszym założeniem: powrotu do portu macierzystego! 

Jednak ktoś te owoce morza musiał tu jakoś dotaszczyć, bo w metalowym kontenerze ubryzgany łuskami i walczący ze szczypcami krabów urzędował Joe pakujący akurat w skrzynie z lodem świeże krewetki.

– Średni chyba wynik – zauważyłem wskazując wypełnione krewetkami cztery z wielu stojących na kupie kontenerów. – I shouldn’t worry. It could be worse (Nie martwiłbym się tym, bo mogło by być gorzej) – rzekł potwierdzając obserwację Bolla, uśmiechnął się i zapytał po co tu przyjechałem i skąd jestem…

Potem powiedział, że w Polsce jeszcze nie był i że Polaków trochę pracuje w miasteczku. - Też byś chciał? A gdzie… – zaciekawił się.

– A tam… – odparłem i wskazałem palcem 239-letnią budowlę. Niewielką, ale do dziś czynną latarnię morską w Balbriggan.
- Musisz się zwrócić do Dublin Port Company – poradził Joe i otrzepał się trochę ze swoich łusek.

– Żartujesz ze mnie? – spytał jeszcze.

Zaprzeczyłem.

- Przecież tu niczego nie ma tylko przypływ i odpływ. Poza tym – machnął ręką – nie masz szans. Ona włączana jest automatycznie i nie ma tu od lat żywej obsługi...

Spojrzeliśmy na szkielet łodzi oparty o murowane nabrzeże, na puste oczodoły budynku gospodarczego, na krępą sylwetkę białej latarni morskiej. Na szlam i błoto. Wciągnęliśmy do płuc smród martwych krabów i rozlanej benzyny.

– Szkoda. Piękna jest – powiedziałem.

– Masz „oko turysty” i nie znalazłbyś tam dla siebie miejsca… - powiedział Joe i wyciągnął do mnie dłoń.

– Zaraz kończę, idziemy do baru ? – zaproponował.

Odmówiłem. Musiałem wracać szybko do Dublina, bo zagrzechotała komórka w kieszeni. Musiałem "już od razu teraz" poszukać adresu do Dublin Port Company. 

Przecież tych latarni jest 400 i one nie mogą być wszystkie zautomatyzowane.

Bo ja mam praktykę na wielorybnikach i piechotą przeszedłem pleny! 

 

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura