Ponieważ Coryllus bardzo ładnie u siebie na blogu pokazał, w jaki sposób tworzą się artystyczne kariery, pomyślałem sobie, że nie zaszkodzi opowiedzieć pewną historię, która z jednej strony wyjaśnia trochę kwestię całego tego przekrętu, a z drugiej pokazuje, że sprawa ma zdecydowanie charakter globalny, i Polska akurat wcale nie jest tu najbardziej winna. Otóż pewnie większość z nas wie, kim był Jerzy Kosiński, więc tu nie będę tematu rozwijał. Inna sprawa, że bohaterem tej historii jest ktoś od Kosińskiego znacznie mniej znany i uznany, a mianowicie pewien amerykański autor nazwiskiem Chuck Ross. Rzecz w tym, że ów Ross, próbując od lat bezskutecznie sprzedać swoją powieść, o której sądził jak najlepiej, postanowił przeprowadzić pewien eksperyment. Kupił sobie książkę Kosińskiego zatytułowaną „Steps”, przepisał ją na maszynie, podpisał swoim nazwiskiem i poddał pod ocenę fachowców.
Parę słów o owych „Krokach”. Kosiński za tę swoją powieść uzyskał w roku 1969 tak zwaną National Book Award, a jak idzie o sprzedaż, osiągnął wynik bliski 500 tysiącom egzemplarzy. Książka Kosińskiego, podobnie jak inne jego utwory, okazała się sukcesem zarówno komercyjnym, jak i branżowym. Nie wiem na pewno, co kierowało Rossem, że wybrał akurat Kosińskiego, ale sądzę, że powody były zwyczajne i proste – on w swojej wściekłości musiał zdecydować się na Kosińskiego, bo wiedział, że robienie wielkiego literata akurat z Kosińskiego zakrawa na skandal. Musiał też wiedzieć – skoro już porwał się się na taki wysiłek – że jego eksperyment musi się powieść. Dlaczego? Bo on miał świadomość, że Kosiński to w sposób oczywisty literackie gówno, którego jedyny sens istnienia polega na tym, że ktoś gdzieś w nim dojrzał pewien polityczny potencjał. Ale musiał wiedzieć jeszcze coś – że Kosiński to zaledwie symbol, a problemem jest to, że rynek w rzeczywistości nie istnieje.
Przepisał więc owe „Kroki”, zatytułował je „Powieść bez tytułu”, i wysłał ten swój tak zwany „rękopis” do 14 największych nowojorskich wydawnictw, w tym do Harcourt Brace Jovanovich, Houghton Mifflin, Doubleday, które wydawały wcześniej książki Kosińskiego, a nawet do Random House – oryginalnego wydawcy „Kroków”. I co się stało? Otóż proszę sobie wyobrazić, że przede wszystkim wszystkie 14 wydawnictw powieść Kosińskiego odrzuciło, informując Rossa że ona albo jest zbyt słaba, by się nią zajmować, albo przesyłając mu standardową informację, typu dziękujemy, może innym razem – tak jak to miało miejsce na przykład w przypadku samego Random House. Ale stało się coś jeszcze. Żadne z tych wydawnictw nie poznało, że Ross im wysłał słynną, nagradzaną tak wysoko powieść Kosińskiego. Żadne. Ludzie z Houghton Mifflin, którzy wcześniej wydawali Kosińskiego, napisali nawet, że powieść Rossa trochę przypomina Kosińskiego, ale ponieważ to już jest jednak inna półka, muszą podziękować i życzyć sukcesów w przyszłości.
Widząc, że tam go skutecznie spuszczono, Ross uznał, że może nie należy uderzać bezpośrednio do wydawnictw, lecz spróbować poszukać agenta, i to on wszystko skutecznie poprowadzi. A zatem wysłał książkę Kosińskiego do 13 najbardziej prestiżowych agentów literackich. I tu efekt był identyczny, z tą może różnicą, że agenci, ponieważ oni akurat zawsze mają ambicję się odpowiednio nadmuchiwać, informowali Rossa już bardzo dokładnie i bardzo zawodowo, dlaczego jego powieść jest do niczego.
Kiedy już Ross mógł uznać, że eksperyment można uznać za udany i go zakończyć, poszedł ze swoim odkryciem do mediów. Media się naturalnie sprawą zainteresowały, a nawet załatwiły Rossowi występ na jakimś ogólnokrajowym kongresie autorów i wydawców, gdzie pozwolono mu wygłosić odpowiednie przemówienie. I cóż się teraz okazało? To mianowicie, że jego wystąpienie nie spotkało się z jakimkolwiek zainteresowaniem, ani ze strony wydawców, ani agentów, ani autorów. Wszyscy oni wzruszyli ramionami i oświadczyli, że w tym nie ma nic ciekawego.
A ja uważam, że tu wszystko jest jak najbardziej na swoim miejscu. To nie wydawcy i nie rynek się tu skompromitowali. To Chuck Ross – człowiek, który uznał, że jak on im pokaże, jak jest, to oni wszyscy położą uszy po sobie i przyznają do grzechu – porwał się z motyką na słońce. Bo na co on liczył? Że oni mu powiedzą, że panie, tego Kosińskiego to myśmy nawet nie czytali. Nam go przyniesiono w walizce i do przesyłki dołączono półstronicową instrukcję? Czy może, że im jest przykro, że tak nawalili, ale że już widzą, że ta prawdziwa powieść Rossa to naprawdę coś, i zapraszają go na rozmowę? A może, że panie, przecież to co pan nam przysyła to Kosiński? Nie żartujmy.
Właśnie jest tak jak mówię. Wszystko jest na swoim miejscu. Nawet i to, co tu codziennie czytam w komentarzach kierowanych czy to do mnie, czy Coryllusa, ile raz odważymy się zwrócić uwagę na to, że to wszystko to kłamstwo i syf. Że my zwyczajnie „zazdraszczamy”. To jest jak najbardziej zrozumiałe i w kanonie. Przepraszam bardzo, ale je nie jestem w stanie dyskutować na tym poziomie. Po prostu nigdy nie lubiłem filmu „Matrix”.
Inne tematy w dziale Kultura