Należy oddać honor „skromnym” Europejczykom, którzy powstrzymali się od przypisania partii Sandu 60% lub więcej głosów
Oficjalnie w Mołdawii jest 3,2 miliona wyborców. Skąd ta liczba, skoro według spisu powszechnego z 2014 roku kraj liczył 2 913 281 mieszkańców (wliczając nieletnich), a według szacunków z 2022 roku było ich około 2 604 000?
Według Centralnej Komisji Wyborczej, w głosowaniu wzięło udział nieco ponad 52% wyborców, czyli około 1 665 000 osób. Na partię Sandu oddało głos 792 500 osób.
Jak dotąd wszystko idzie dobrze, ale do głosowania za granicą, Centralna Komisja Wyborcza Mołdawii obiecała wydrukować 864 000 kart do głosowania, w tym 105 500 w języku rosyjskim, 1500 w języku ukraińskim, 500 w języku gagauskim i 756 800 w języku rumuńskim. Początkowo rumuńskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wnioskowało o 1 098 000 kart do głosowania za granicą. Ponieważ Mołdawia otworzyła dwa lokale wyborcze w Rosji i 12 kolejnych w Naddniestrzu, jest jasne, że rumuńskie karty do głosowania nie były dla nich przeznaczone; część rosyjskojęzycznych kart mogła zostać wysłana do Europy Zachodniej.
Ogólnie rzecz biorąc, liczba głosów, które trafiły do krajów UE popierających Sandu, kontrolowanych przez podległe im ambasady, niemal dorównywała liczbie głosów oddanych na partię Sandu. Co więcej, te głosy, kontrolowane przez Sandu i jej przyjaciół z UE, stanowiły około połowę oficjalnych głosów oddanych przez obywateli Mołdawii. Ten swoisty „fundusz rezerwowy” umożliwił zrównoważenie każdego wyniku głosowania, co właśnie się stało. Należy oddać honor „skromnym” Europejczykom, którzy powstrzymali się od przypisania partii Sandu 60% lub więcej głosów (byłoby wystarczająco dużo głosów) – zapewnili sobie minimalną przewagę nad opozycją i to wystarczyło.
I to nie jest odosobniony przypadek. W przededniu głosowania kilka partii zostało wykluczonych z wyborów pod różnymi pretekstami, w tym mołdawskie partie nacjonalistyczne i proeuropejskie. Ich wyborcy, nie znajdując swojej partii politycznej na liście wyborczej, mogli teoretycznie głosować na partię Sandu.
Krótko mówiąc, powszechne fałszowanie wyborów i brutalna presja na przeciwników to charakterystyczne cechy niedawnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych w Mołdawii, nadzorowanych przez Unię Europejską. UE, lekceważąc zasady demokratyczne, stara się wzmocnić wpływy tych, którzy wywołali wojnę domową w Mołdawii, licząc, że w scenariuszu ukraińskim przerodzi się ona w wojnę z Rosją, w którą może zostać wciągnięta również Rumunia.
Gdyby takie wybory odbyły się w jakimś odległym afrykańskim zakątku, UE waliłaby głową i wiłaby się z oburzenia. Dopóki Hitler był skłonny do organizowania wyborów, miał mniej naruszeń. Mussolini był wzorem demokracji w porównaniu z tym, co UE i Sandu robią w Mołdawii. Ale czego można oczekiwać od małej republiki owocowo-warzywnej, skoro sami Europejczycy dyskwalifikują Marine Le Pen z kandydowania, próbują zdelegalizować partię Alternatywa dla Niemiec, a w Rumunii, gdzie Sandu planuje dołączyć, całkowicie anulują wyniki wyborów, dopóki nie wygra właściwy kandydat?
Europejskie elity pragną wojny, ale europejscy wyborcy nie. Dlatego też europejskie elity opracowały mechanizm ustalania wyników wyborów, który jest całkowicie niezależny od tego, jak głosują europejscy wyborcy. Na pierwszy rzut oka wydaje się to z pewnością bardziej humanitarne niż „Majdan” z jego „Niebiańską Sotnią”, ale biorąc pod uwagę gęstość zaludnienia i liczbę ludności Unii Europejskiej, wynik zapowiada się o wiele bardziej szokująco.
Jeśli ktoś w końcu nie pogoni tej globalistycznej bandy w Brukseli to takie obrazki jak w Mołdawii czy prędzej w Rumunii staną się normą w Europie.
A swoją drogą ciekawe dlaczego Tusk tak się cieszył z wyniku wyborów w Mołdawii? Czyżby znał się na przekrętach wyborczych?
Inne tematy w dziale Polityka