fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
1712
BLOG

W oparach absurdu - Amsterdam w trakcie wyborów

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Partia Geerta Wildersa PVV krąży nad Niderlandami i zapowiada zmiany. Komentatorzy europejscy porównują Wildersa do Trumpa, w którym konserwatyści chcą widzieć swój ratunek. Wilders i jego partia urasta w oczach eurosceptyków do miana „antychrysta”, albowiem, jeśli Holandia kontestuje europejskie marzenie, to co z niego pozostaje?

Niestety rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Geerta Wildersa, chociaż przyjął antyislamską retorykę (wcześniej czepiał się Polaków), nijak nie można nazwać konserwatystą w naszym rozumieniu. PVV opowiada się za Holandią, której obraz znaliśmy od dziesięcioleci – krajem otwartym, tolerancyjnym wobec wszelkich dewiacji, z łatwym dostępem do miękkich narkotyków i otwarcie działającym homolobby. Gdzie tu więc konserwatyzm?

Amsterdam nocą. Zmierzam w kierunku placu Dam w poszukiwaniu hostelu. „Trzeba być potrzebnym Rothschildom”, wspominam słowa wielkiego myśliciela Władysława Studnickiego o widokach tego miasta. Jednym przeznaczona jest rola pioniera technologicznego, innym – wiecznego poligonu dziejowego.

Bulwary zapełnione, czuć odór palonego ziela, a na ulicy trzeba uważać, by nie zostać przejechanym przez długonogą blond cyklistkę. Kebaby i frytki, gdzieniegdzie dudni muzyka i grupują się trzódki rozweselonej gawiedzi. Język angielski wszędzie. Jedni z native, ale większość z international akcentem. Cisza i pustki w półkolistych zaułkach nieoferujących grzesznych rozrywek.

Zagubiłem się w mieście, więc zdesperowany wsiadłem do taryfy. Z taksiarzem Turkiem szybko doszedłem do porozumienia. – Erdogan wielki człowiek, Galatasaray dobry klub sportowy, turecka kuchnia najlepsza na świecie, a Polska to wspaniały kraj. Zamiast dziewięciu, płacę trzy euro za kurs. Dobry interes, trzeba być człowiekiem, zresztą to nie czas na szańce w Kamieńcu Podolskim.

Szybki meldunek w hostelu. Issa, czyli po naszemu Jezus, czterdziestokilkulatek rodem z Maroka, melduje mnie w przybytku o wielkim, europejskim dziedzictwie. Kto w nim się nie szlajał: pokolenie 1968, Keith Richards z Johnem Lennonem, prawie cała dzisiejsza wierchuszka brukselska – oczywiście bez Słońca Peru, bo żelazna kurtyna zasłaniała wtedy Kaszubom Amsterdam. Pytam Issę o Turków. Arabowie z Turkami się nie lubią, chociaż nie wiem, czy te historyczne animozje dotarły do Maroka i są aktualne w dzisiejszej Europie. Szacuje się, że w dzisiejszej Holandii jest ponad 1 mln „legalnych” muzułmanów, głównie z Turcji i Maroka. Turcy teraz czują się bardzo mocni – zaznaczył niepewnie Issa. Ale wielu tutaj mówi, że ten spór był fikcyjny. W Holandii nie mieszka aż tak dużo Turków, ale poprzez ten „niby konflikt” władza zyskała przewagę nad Wildersem, a przedstawiciele mniejszości tureckiej mają szansę dostania się do parlamentu. Wilders tylko mówi, że nas stąd usunie. Rozumiesz, co to za absurd? A Rutte wykazał, że jest politykiem skutecznym, a nie populistą – wyjaśniał portier.

Amsterdam nie jest od polityki. Cały ten rynsztok terminuje w Hadze. Wychodzę z hostelu po zawijastych schodkach w sąsiedztwie wchodzę do coffeeshopu o kultowej reputacji.

Szybko orientuję się, że to miasto to stan umysłu, mit, utopia, ucieczka od szarej codzienności. Wszędzie czuć opary blantów – zarówno tych skręconych państwowo, jak i indywidualnie. Do wyboru marihuana lub haszysz. Allah pozwolił wzrosnąć, dlatego człowiek może korzystać – tak twierdzi ludowa wykładnia islamu. Afganistan, Liban czy jakaś państwowa plantacja? – pytam ekspedienta o aparycji z Karaibów. Murzyn udziela fachowych porad, chociaż nie wyjaśnia pochodzenia geograficznego sprzedawanego towaru. Zaiste „Baku-Baku skład”, jak to ogłosili ongiś światu kalibrowi raperzy z wiecznie polskiego Śląska. Postmoderna, postpolityka, dekonstrukcjonizm, poststrukuralizm. Tyle skomplikowanych terminów uzasadniających jedynie zwierzęcy nihilizm.

Środowy wyborczy poranek. Nic się nie dzieje, miasto śpi. Amerykańskie niedobitki sączą amstele z małych puszeczek i odpalają blanciki w ogródku coffeeshopu. Śniadanie mistrzów, wszak jak Tuwim przypomina, wiosna już nastała. Dopiero po jedenastej dźwięk rozbijanych przemysłowych jajek lądujących na ruszcie tworzy większe zbiegowisko wokół bufetów oferujących tzw. english breakfast – śniadanie składające się z dwóch jajek sadzonych, smażonych plastrów boczku, kiełbasek, tostów, tzw. fasolki po bretońsku, z jakimś symbolicznym plastrem pomidora dla dekoracji. Istna bomba kaloryczna, która jest pozostałością czasów, kiedy nordycy pracowali ciężko fizycznie. Jest też druga opcja śniadaniowa – naleśniki z nutellą, ale należy podchodzić poważnie do żywienia.

Idę na śniadanie do Mustafy z Egiptu. – Masz fasolę full? – pytam. Niestety nie odpowiada i sprawnymi ruchami oporządza zarówno posiłek, jak i  zastawę. Widać człowiek z powołaniem do gastronomii. Przecież istota powołania to nie tylko droga do seminarium, ale żeby każdy z nas z rzetelnością, pasją i ku dobru ogółu zarabiał na swój chleb powszedni.  Niestety ponowoczesność to uniemożliwia, albowiem rynek skonstruowany jest w ten sposób, żeby jeden oszwabił drugiego. I trzeba to robić, żeby przeżyć. Najczęściej – funkcjonując na dodatek w złodziejsko-idiotycznych układach.

Po sowitym posiłku wypożyczam rower za 10 euro. Zorientowałem się, że z jednośladami tutaj nie ma żartów. – Warszawscy kierowcy zrobiliby z wami porządek, przeklęci cykliści! – pomstuję na sztywne zasady ruchu drogowego, jak i na niemożność „chilloutowego” przejechania przez miasto wobec agresywnych prędkości narzucanych przez współużytkowników ścieżki. Holendrzy, ten spokojny, wręcz flegmatyczny naród o twarzach nieprzyzwyczajonych do myślenia, dostaje szału na dwóch kółkach. No i te światła, tylko kto ma pierwszeństwo? Rowerzysta, przechodzień, automobil czy tramwaj? W miarę możliwości starałem się włączyć w ruch drogowy, na ile moja skromna wiedza na ten temat zezwalała.

Baczę, żeby się kompromitująco nie sturlać do któregoś z licznych kanałów i mknę przez Amsterdam wypełniony ludźmi – różnokolorowymi, w większości uśmiechniętymi. Turyści lub miejscowi, tylko kto tutaj jest miejscowym, a kto przybyszem? Przejeżdżam przez bulwary zapełnione do ostatniego stolika. Niekiedy przez okienka kuchenne widać Murzynów w białych czepkach, smażących i krzątających się po kuchni. Danie odbierze kelner rodem z Bliskiego Wschodu i zaniesie je podstarzałej bladej klienteli. Prosty schemat. Czasami miast Murzynów w kuchni są Arabowie, a za kelnerki robią dziewczęta z Europy Wschodniej. Jedno jest niezmienne. Wygodnie ulokowana w ogródkach kawiarnianych jest tzw. „stara Europa” – mąż z mężem, żona z żoną, Sodoma i Gomora. Niekiedy słyszę język polski. Kto, jak, gdzie i w której dzielnicy zarabia, jest nieistotne. Ważne, żeby przelewy szły do Polski. A mówią, że imigranci nie pracują, tylko żerują na „socjalu”. Póki co, to widzę „starą Europę”, w dosłownym tego słowa znaczeniu, wylegującą się po kawiarniach w środku dnia. Być może tak wygląda praca „na Zachodzie”, o czym prowincjusze znad Wisły nie wiedzą.

Przemierzam miasto ruchem okrężnym. Ciężko tutaj jechać wpieriod. Amsterdam, choć dwa razy mniejszy niż Warszawa, przygniata swoją wysoką zabudową. Na co komu takie gmaszyska – nie lepiej mniejsze, lecz zgrabniejsze? Zdeprymowany tym, że kolejna emerytka prześcignęła mnie na ścieżce, zjechałem z trasy i, obtrąbiony przez policjanta rodem z jakiegoś Marakeszu, przejechałem przez kolejny kanał i zajechałem do kawiarni, aby zerknąć w internety.

Na mieście nie ma żadnej agitacji wyborczej, i słusznie. U nas też tak powinno być. Wybory to niby święto demokracji, ale to obywatel ma decydować, czy w nim uczestniczyć – po co marnować pieniądze podatnika na te ulotki, banery, bilbordy i wiece? Władze Amsterdamu zakazały agitacji wyborczej, wierne swojej filozofii, że w tym mieście nie ma polityki napastującej człowieka. I chwała im za to.

Wszedłem do coffeeshopu, w którym spasiony kot wałkonił się na ladzie. – Jest wi fi? Jest – odpowiada z amerykańskim akcentem dziewczyna za ladą. – No to poproszę esspresso. I szukałem po kieszeniach euro, ciężko zarobionego w Europie drugiej prędkości. – Nie możesz kupić samego napoju bez blanta – orzekła pracownica przybytku. Po bolkowemu – nie chcem, ale muszem, i po chwili za 4 euro dostaję fikuśną tubkę z zielonym koreczkiem. Nad Wisłą za takie coś grozi kryminał. I po co? Żeby prokuratorzy w Polsce mieli uzasadnienie dla swoich sowitych etatów, skoro nie wolno im łapać prawdziwych bandytów, gangsterów i złodziei w krawatach? Chociaż dla statystyk trzeba robić przestępców z amatorów browara pod chmurką lub z przedsiębiorców niekiedy bohatersko walczących o każdą złotówkę z zachodnimi koncernami.

Włączam internety i śledzę, co świat pisze o wyborach. Istny dualizm. Jestem w Holandii i z wielkim trudem znalazłem lokal wyborczy, a świat wirtualny ekscytuje się tym tematem do czerwoności. Frekwencja wysoka, PVV Wildersa za plecami partii premiera Ruttego. Jednak niepokój pozostaje. Media już tyle razy nakłamały i uwierzyły w swoje brednie, że może dojść do kolejnej kompromitującej niespodzianki. Tym bardziej, że w Holandii głosy liczone są ręcznie, bez pomocy różnych „tajemniczych” serwerów. Ale, jak to klasyk powiedział – nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy, a inny dodaje – jeśli demokracja miałaby cokolwiek zmienić, to byłaby zakazana.

Słyszę za plecami pojawiające się w rozmowach słowo „polityka” w germańskim odcieniu. Czas zabrać się za zawartość tubki. Odwróciłem się, żeby pożyczyć zapałki. Przy stoliku siedziała trójka „młodych, wykształconych, z wielkiego miasta”. Murzynka z pięknym afro powiększającym jej głowę trzykrotnie zgrabnym ruchem rolowała papierek z zieloną wkładką. Widać kunszt i doświadczenie w tej dziedzinie. Jej towarzysze wyglądali na reprezentantów „starej Europy”. Poprosiłem o zapałki i zapytałem, czy wiadomo coś nowego o wyborach. – Nic nie wiadomo, ale wszystko będzie dobrze – odpowiada ze spokojem kończąca rolowanie blanta Murzynka. – Nie bój się, Wilders nie wygra – dodała blondynka z dredami i kolczykami w brwi i w nosie, siedząca plecami do mnie. – A jeśli wygra, to będą chyba jakieś protesty, tak jak po Trumpie w USA – udałem zatroskanego, ale raczej interesowało mnie, czy szykuje się jakiś KOD. – Nie będzie protestów, ciesz się coffeeshopami, nikt tego tutaj nie zamknie – stwierdziła rzeczowo blondynka. – No tak, w państwie ze sprawnie działającym aparatem alimenciarz siedzi w kryminale, a nie awanturuje się politycznie – stwierdzam w myślach, biorąc bucha roślinki, której Allah zezwolił wyrosnąć dla korzyści człowieka.

Opuściłem zadymiony przybytek i bezwiednie znalazłem się na giełdzie kwiatowej. Dorodne cebulki tulipanów, kwiatki, sadzonki. Po drugiej stronie znajdowały się sklepy z serami i licznymi degustacjami. Ser z majonezem lub musztardą. Ciut prymitywne, ale niektóre próbki były smakowite. Wszyscy uśmiechnięci, jak na teledysku Black Hole Sun zespołu Soundgarden. Sprzedawcy biali, chociaż nie wiadomo, ilu z nich „babuszka pochodzi z Chrzanowa”. Przed kafejkami menu silnie kartkowane. W Holandii nie są rozrzutni. Taka pozostałość po protestanckich czasach. Słyszę pełno hebrajskiego. Holandia to kraj życia, a Polska to ziemia śmierci.

Wyjeżdżam ze ścisku i pod kebabem zaczepiam pracownika, prosząc go o ogień. Czas na kolejnego buszka. – Skąd jesteś? – pyta mnie śniady. – Z Polski A ty? Z Palestyny – odpowiada. – Byłem w Palestynie – oznajmiam uradowany. Tak? Ja nigdy. Ale kiedyś tam wrócę. Już niedługo. Inshallah (pol. taka wola Boga) – kwituje i kończy cygareta, aby wrócić do swoich kebabowych obowiązków. No cóż, tyle się słyszy o tym, jak Orient wbija się w Europę. Przecież po drugiej stronie Morza Śródziemnego były najważniejsze prowincje Rzymu. W 2000 roku od Maroka do Syrii mieszkało 250 mln ludzi, a w 2020 ma być ich ponad 420 mln. Ludność Afryki w XXI wieku ma osiągnąć liczbę 3 mld. O Azji lepiej w ogóle nie wspominać. Jak można być tak naiwnym, żeby myśleć, że świat się nie zmieni? Zmieni, i to bardzo, i jest to nieuniknione.

Chrześcijaństwo przyszło z górzysto-kamienistych obszarów Palestyny i jakoś podskórnię czuję, że pierwszy Kościół i wspólnoty niewiele się różniły stylem życia od zaleceń islamu. Nawet Matka Boska objawiająca się w Fatimie była odziana w chustę na głowie, którą dziś swojsko można nazwać hidżabem. Kluczowe jest przesłanie, a nie rzekomo najlepsza na świecie cywilizacja zachodnia, która nie dość, że była niezdolna do odbicia przez 1500 lat Jerozolimy, Aleksandrii, Antiochii i Konstantynopola, na Starym Kontynencie wdawała się w nieznane nigdzie indziej krwawe wojny wewnętrzne, schizmy i reformację – to jeszcze bez trudu uległa całkowitej degeneracji. Skoro ten projekt jest niewydolny, to należy go zarzucić i wyczekiwać nowego św. Augustyna, ponieważ raczej jeszcze nie czas na „bój ostatni” pod Megiddo.

Wracam szczęśliwie, bez kolizji, do wypożyczalni rowerów. Czas na kolację. Co jest do wyboru? Argentyńskie grille, pizza, burgery, kebaby, chińszczyzna. Miejscowe były frytki czy krokiety albo breje złożone z kartofla, wieprza i majonezu. Gdzieś po drodze objawiła się karczma indonezyjska. Indonezja, dawna kolonia holenderska, to już poważny temat – i zasiadłem do menu z ryżem, wołem w dziwnej zalewie, szaszłyczkami i pysznym sosem orzechowym satay.

Pośpiesznie opróżniłem talerze ze smakowitej strawy i udałem się do hostelu, aby przy bardzo dobrych internetach śledzić ogłoszenie wyników wyborczych. W hostelu poznałem Hassana, kierownika interesu. Po imieniu od razu zgadłem, że z Maroka. W końcu królewskie imię. Chociaż wygląd mojego rozmówcy świadczył raczej o kontestacji wobec półświeckich reżimów w krajach arabskich. Ogolona czaszka i długa broda bez wąsów oznaczała, że ten czterdziestokilkuletni mężczyzna chyba wyłącznie ze względów osobistych lub braku chęci nie biega po pograniczu syryjsko-irackim w czarnym kombinezonie ISIS. No cóż, leciałem tutaj z sobowtórem Bin Ladena, to i z kalifatem mogę się zaznajomić. Tym bardziej, że jest to najprawdopodobniej najbardziej wpływowe środowisko na Starym Kontynencie. Przecież to od tego, gdzie i ile będzie w Europie zamachów, zależą słupki sondażowe, mandaty wyborcze i ogólny poziom oraz komfort życia.

Holendrzy pragną zmian. Obecna władza rządzi już 8 lat i ludzie chcą czegoś nowego – stwierdził Marokaniec. Po czym mocno skomplementował Polskę. Powiedział, że dobre drogi, infrastruktura i że urzekli go nasi krajanie. Co więcej, Polska jest szczególna z jednego jeszcze powodu: – Byłem na lotnisku w Krakowie i chciałem się pomodlić. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że na lotnisku była kaplica z miejscem modlitw dla muzułmanów. Tego w Europie nie widziałem. Z punktu widzenia muzułmanina możesz być chrześcijaninem, lecz ateizm jest niezrozumiałą aberracją, której nawet prorok Mahomet nie przewidział.

Hassan nie martwi się potencjalnym zwycięstwem Geerta Wildersa: – Co on może zrobić? Nic. Nawet jak wygra wybory, to nie zawiąże koalicji. Wszyscy są przeciwko niemu. Rasizm w Holandii odżywa, ale daleko jeszcze do dramatów czy konfliktów społecznych, o czym można wyczytać w Internecie – zaznaczył. – Przecież to, co on wygaduje, to jest absurd. On chce pozamykać szkoły islamskie. Jakim prawem? Ja mieszkam w tym kraju od ponad 30 lat i skończyłem szkołę islamską. Te szkoły są tutaj od ponad 40 lat. To niesprawiedliwe, co on mówi. Ale tylko mówi – uspokaja. – A czy będzie miał siłę, żeby od słów przejść do czynów? Poza tym to, co się dzieje w Syrii, wskazuje, że raczej jest problem – dopytuję się, zainteresowany. Nie odpowiada lakonicznie. On i jego zwolennicy nie będą mogli nic zrobić – stwierdza ze spokojem i zaczyna tłumaczyć coś swojemu pracownikowi po arabsku. W końcu w tym kraju z obcymi nie rozmawia się dłużej, niż zmusza sytuacja. Cywilizacja europejska.

Czwartkowy poranek. Taki sam, jak poprzedni. Tyle, że w internetach prawią, że po przeliczeniu 90% głosów przewaga rządzącej VVD w stosunku do konkurencyjnej PVV Wildersa wzrosła o 13 foteli w 150-osobowym parlamencie. Partia rządząca obecnie ma 33 miejsca, a Partia Wolności – 20. Wilders zapowiedział dalszą walkę i chociaż wyborów nie wygrał, to wynik jego partii był lepszy niż w poprzednich latach. Oczywiście jego osoba bardzo interesowała środowiska mniejszości tureckiej i marokańskiej. Ale należy też pamiętać, że żadna z frakcji politycznych w Holandii nie chciałaby wejść w koalicję z PVV. Zaznaczono to wyraźnie przed wyborami.

Komentarze są radosne. Dalej trwamy w micie, pośród oparów całkowitego absurdu. Amsterdam to naprawdę stan umysłu, a nie rzeczywistość. Wczoraj, kiedy nie było wiadomo, kto wygra, na mieście dawał się zauważyć pewien niepokój, że ten stan umysłu może się zakończyć, można było usłyszeć kilka krępujących pytań. Ale Holendrzy to spokojny naród i tak też do końca oczekiwali rezultatów wyborczych. A więc życie się toczy i zabawa trwa. Karuzela dalej się kręci. Do czasu.

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Tekst pierwotnie opublikowany w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo