„Kadencję Komorowskiego oceniam wysoko. Jednocześnie jednak jestem przeciwnikiem prezydentury jako takiej. Nie wiem w ogóle, po co prezydent jest. Należałoby zlikwidować ten urząd, a kompetencje głowy państwa przekazać premierowi.” To oczywiście nie jest moje zdanie, bo czegoś takiego nie powiedziałbym nawet w czterdziestostopniowej gorączce, tylko opinia, którą wygłosił pan Andrzej Morozowski, poproszony przez „Super Express” o ocenę prezydentury Bronisława Komorowskiego. Nic mi nie wiadomo, aby wypowiadając te słowa pan Andrzej był pod wpływem czeskiego metanolu, albo dopalacza typu „Mocarz”, więc trzeba uznać, że są to słowa płynące z głębi serca gorejącego i usytuowanego – tak, jak trzeba – po lewej stronie. To zresztą żadne zaskoczenie, bo od dłuższego czasu można zaobserwować, jak medialni wyrobnicy, których wyborcze zwycięstwo Andrzeja Dudy wpędziło w stupor i konfuzję, wiją się, niczym węgorze, by jakoś oswoić to traumatyczne dla nich wydarzenie i maksymalnie pomniejszyć jego rangę. Mam przy tym nieodparte wrażenie, że od tego niesłychanego wysiłku intelektualnego mało się niektórym zwoje mózgowe nie rozprostują, a może zresztą paru już się rozprostowały, stąd takie pomysły, jak przywołany na wstępie.
Nie sposób nie zauważyć, że pan Andrzej Morozowski dopiero teraz zaczyna gardłować za likwidacją urzędu Prezydenta RP, a wcześniej siedział cicho, jak zając pod miedzą i nawet się na ten temat nie zająknął. Dlaczego? Tajemnica to wielka i skazani jesteśmy w tej sprawie na domysły. Ja np. się domyślam, że jakby tylko pan Andrzej wychylił się z podobnymi pomysłami, to już tam były szef WSI, pan Marek Dukaczewski, dałby mu pro memoria, niczym król Prus Fryderyk II pewnemu chłopu, który na widok królewskiej karety dał nogę i schował się w krzakach. Widząc to, władca kazał zatrzymać pojazd, wysiadł i zapytał chłopa dlaczegóż to uciekł, na co tamten odrzekł: „Bałem się, Najjaśniejszy Panie”. Wówczas Fryderyk pochwycił grubą laskę, z którą się nie rozstawał i zaczął nią okładać nieszczęśnika, wykrzykując przy tym: „Nie bać się! Kochać swojego króla, kochać!”. Tak samo z Bronisławem Komorowskim, którego z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi połączyły „niebezpieczne związki”. Związki może i „niebezpieczne”, ale jakże opłacalne! W latach 2010 – 2015 padł widać rozkaz, żeby „kochać swojego prezydenta” i niech no by tylko któremuś wyrobnikowi mediów głównego nurtu zachciało się „zlikwidować” Komorowskiemu urząd! Taki śmiałek, nie tylko mógłby poczuć na grzbiecie ciężką rękę sprawiedliwości ludowej, ale – co gorsza – z medialnego Parnasu zostałby strącony do ciemności zewnętrznych, gdzie musiałby wyjadać kit z okien, albo – aż strach powiedzieć – wziąć się do uczciwej roboty.
A jakże medialni wyrobnicy mogą się wziąć do uczciwej roboty, skoro jedyne, co potrafią, to kadzić rządzącym („Mnie to kadzą – rzekł hardzie do swego rodzeństwa. / Siedząc szczur na ołtarzu podczas nabożeństwa”) i wyrzekać na opozycję. Nawiasem mówiąc, od tych kadzidlanych dymów, bijących ze szpalt i ekranów mediów głównego nurtu, politykom PO, ale również samym „dziennikarzom”, chyba się pomieszało w głowie, skutkiem czego stracili oni kontakt (nawet wzrokowy) z rzeczywistością, całkowicie pogrążając się w odmętach propagandy sukcesu. Stąd właśnie takie zaskoczenie wyborczą porażką Bronisława Komorowskiego, która dla wielu okazała się nauczką bardzo bolesną, ale nie ma w tym nic dziwnego, bo zderzenie własnych fantazmatów z twardymi realiami zawsze okazuje się bolesne. Gorzej, że wiele wskazuje na to, iż ten ból (czy może raczej „bul”) związany z przegraną Komorowskiego, jest zaledwie preludium do klęski, jaka prawdopodobnie stanie się udziałem partii obywatelskiej na jesieni, bowiem nie widać nadziei (ani nawet „nadzieji”) na odwrócenie niekorzystnych dla PO trendów w sondażach. W związku z tym już teraz niektórzy złośliwcy szydzą, że politycy Platformy są jak ziemniaki, bo na jesieni się ich wykopie, a ma wiosnę posadzi. Sam nie wiem jak się w takiej rzeczywistości odnajdą członkowie partii obecnie rządzącej i ich medialni klakierzy.
Ale już mniejsza z tym – wracam à notre mouton, czyli do pana Andrzeja Morozowskiego. Jeżeli pan Morozowski „nie wie po co jest urząd Prezydenta”, to, jako dziennikarzowi politycznemu z długoletnim stażem, wystawia mu to jak najgorsze świadectwo. Jest to zresztą, moim zdaniem, jedna z przyczyn, dla których telewizja TVN z dnia nadzień coraz cieniej przędzie. W końcu – jak stacja, która zatrudnia takich abderytów, jak Morozowski ma mieć się dobrze? Niektórzy wprawdzie twierdzą, że pogarda dla widza skutkuje wzrostem oglądalności, ale chyba nawet ta zależność – o ile w ogóle występuje – ma swoją granicę, po przekroczeniu której widz bierze pilota i przełącza na inny kanał. Zresztą, nie ma się co rozwodzić nad nieuctwem dziennikarza TVN, który w pierwszym lepszym podręczniku do WOS przeczyta o roli i genezie urzędu prezydenta. Ważniejsze jest przypomnienie, że pozycja ustrojowa Prezydenta RP w Konstytucji z 2 kwietnia 1997 r. wynika z tego, że urząd ten tworzony był pod Lecha Wałęsę. Trudno może w to dziś uwierzyć, ale w połowie lat 90. Wałęsa nie był jeszcze „mędrcem Europy” i pieszczochem michnikowszczyzny, ale ponurym uosobieniem ciemnogrodu, „przyspieszaczem z siekierką”, na myśl o którym wszyscy ludzie przyzwoici i na pewnym poziomie dostawali gęsiej skórki, a w sercach ich gościł jaskółczy niepokój. Dlatego właśnie, w obawie przed reelekcją Wałęsy, Komisja Konstytucyjna pracując nad nową ustawą zasadniczą próbowała z Prezydenta RP uczynić atrapę, pozbawioną realnych kompetencji. Aliści wybory prezydenckie w 1995 r., ku ogólnemu zaskoczeniu, wygrał Aleksander Kwaśniewski, stąd trzeba było na chybcika wzmacniać uprawnienia głowy państwa, skoro już urząd ten dostał się jednemu z „naszych”. W efekcie wyszła hybryda („ni pies, ni wydra”) – polski prezydent, mimo że jest wybierany w wyborach bezpośrednich, co daje mu bardzo mocny mandat, to nie ma poważnych kompetencji, takich jak np. prezydent Francji (o prezydencie USA nie wspominając), ale też nie pełni on wyłącznie funkcji reprezentacyjnych, jak np. jego niemiecki odpowiednik.
Polska Konstytucja, jest owocem konfliktów politycznych sprzed dwóch dekad – przepisy dotyczące pozycji ustrojowej Prezydenta RP są tego dobrym przykładem – a na dodatek jest mętna i rozwlekła. Wydaje się, że nadszedł już czas, by ją zmienić, ale kierunek, który proponuje Morozowski (system kanclerski) jest dokładnie odwrotny od tego, który, moim zdaniem, powinien być przyjęty. Wydaje mi się, że znacznie lepszym rozwiązaniem byłby system prezydencki z silną władzą wykonawczą skupioną w rękach prezydenta pochodzącego z wyborów bezpośrednich. Zaletami takiego systemu jest klarowany podział władzy, dzięki czemu wiadomo, kto za co odpowiada i nikt nie może zwalać winy na innych tłumacząc, że chciał dobrze, ale źli ludzie rzucali mu kłody pod nogi, albo wkładali kij w szprychy. Władza taka jest stabilniejsza, bo nie grożą jej żadne „kryzysy rządowe”, do których dochodzi w ustroju parlamentarno-gabinetowym wówczas, gdy rząd traci większość w parlamencie. Poza tym, jeżeli w wyborach prezydenckich głosujemy na Malinowskiego, to wiadomo, że rządził będzie Malinowski (oczywiście jeżeli zwycięży), natomiast w ustroju parlamentarno-gabinetowym, zwłaszcza jeżeli rząd miałby być koalicyjny, nigdy nie wiadomo, czy nie wyskoczy nam z pudełka jakiś Iksiński, o którym nie słyszał nikt, poza najbliższą rodziną, ale który zostanie premierem np. w wyniku negocjacji koalicyjnych. Per saldo wydaje się więc, że ustrój prezydencki ma dużo więcej zalet, niż obecny i jeżeli Polska miałaby mieć nową konstytucję, to wprowadzenie go w naszym kraju zasługiwałoby na rozwagę. Wprawdzie w obecnej chwili nowa ustawa zasadnicza to melodia przyszłości, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by już teraz zastanowić się nad kształtem rozwiązań ustrojowych, jakie powinny zostać przyjęte.
Inne tematy w dziale Polityka