„Za rządów PO Polska wzmocniła swoją pozycję w Europie, także dzięki specjalnym relacjom z Niemcami. Najgorsze co mógłby zrobić prezydent Andrzej Duda – to owe relacje popsuć, a z Polski zrobić chłopca do bicia dla zachodnich mediów. (…) Od tego jak nowy prezydent ułoży sobie relacje z Berlinem, zależeć będzie jego skuteczność w polityce zagranicznej.” – napisał w „Newsweeku” pan Jacek Pawlicki, szef działu „Świat”, komentując plan wizyt zagranicznych prezydenta A. Dudy. Przytoczona opinia jest tak symptomatyczna, że proponuję ją rozebrać sobie z uwagą, bo jest to zestaw propagandowych haseł, którymi jesteśmy karmieni od ośmiu lat i które w formie mentalnego szlamu osadziły się w umysłach wielu ludzi.
Pan Pawlicki niestety nie sprecyzował w swoim komentarzu na czym konkretnie polegało „wzmocnienie pozycji Polski w Europie”, a dobrze byłoby to sobie wyjaśnić. Dziennikarzowi „Newsweeka” nie chodziło chyba o to, że Jerzy Buzek, a następnie Donald Tusk usadzili swe sempiterny na dobrze płatnych unijnych synekurach. Zostało to wprawdzie odtrąbione, jako oszałamiający sukces polskiej dyplomacji oraz dowód na to, że nasz kraj „jest doceniany”, ale o ile wiadomo, co z tego mieli Tusk i Buzek (kilka dodatkowych zer na koncie), to nie bardzo widać korzyści, jakie z tego odniosła Polska. A może autor miał na myśli organizację Mistrzostw Europy w piłce nożnej? Chyba nie, bo to całe Euro 2012 okazało się jedynie okazją do tego, by różni filuci z partii niemiłościwie nam panującej powstawiali w zewłok Rzeczypospolitej kolejne kurki, z których ciurkały do ich kieszeni fundusze publiczne. Znowu – co z tego miała Polska? Prawda jest taka, że za rządów PO, pozycja naszego kraju nie tylko nie uległa wzmocnieniu, ale dramatycznie się obniżyła, czego dowodem jest to, że Rzeczpospolitą Tuską pomiatała nawet malutka Litwa – kraj mający tyle ludności, co przeciętne polskie województwo. Litwini ograniczali prawa mniejszości polskiej, a władze warszawskie udawały, że nie ma problemu. Minister wszechczasów Sikorski nie zdobył się chyba nawet na odwagę, by pogrozić Wilnu palcem na Twitterze, gdzie przecież „przyłączał Inflanty i państwa multańskie”, tudzież odnosił inne oszałamiające sukcesy dyplomatyczne (w realu było z tym gorzej). Ale, z drugiej strony, nie wymagajmy zbyt wiele – „Radek” był tak zajęty podlizywaniem się Niemcom w nadziei na jakąś międzynarodową posadę, że do bronienia praw Polaków na Litwie zwyczajnie nie miał głowy.
Jeszcze bardziej zagadkowe są te „specjalne relacje z Niemcami”. Tu już jesteśmy zdani wyłącznie na domysły. Pewną poszlaką wskazującą na czym polegała specyfika stosunków polsko-niemieckich za rządów Tuska są słowa, jakie ambasador Marek Prawda powiedział w wywiadzie dla gazety Tegesspiegel: „Polska przestała być postrzegana[przez Niemców], jako kłopot.” Innymi słowy – „l’ordre regne à Varsovie”, czy może raczej „Ordnung herrscht in Warschau”. Ten Ordnung bardzo się musiał Niemcom opłacać, bo za efektywne stanie na jego straży obwiesili Tuska medalami tak, że wyglądał, jak sowiecki bohater wojny ojczyźnianej (tam każdy jest od stóp do głowy obsypany orderami i przypomina uginająca się pod ciężarem ozdób choinkę), a następnie wywindowali go na stolec „prezydenta” Europy. Historia nie zna przypadku, by Niemcy zrobili kiedyś coś za darmo, więc wnioski nasuwają się same.
Obecnie „Newsweek” straszy nas, że „Najgorsze co mógłby zrobić prezydent Andrzej Duda – to owe relacje popsuć, a z Polski zrobić chłopca do bicia dla zachodnich mediów.” Pytanie, co to znaczy – „popsuć”?Z punktu widzenia Berlina, obecne status quo jest optymalne i jego naruszenie w kierunku zbalansowania relacji bilateralnych będzie odebrane, jako „psucie”.Patrząc jednak przez pryzmat interesów naszego kraju takie działanie nie będzie żadnym „psuciem”, ale właśnie naprawianiem chorego układu, w którym Polsce przypisana jest rola wasala Niemiec. Ciekawe jest też wnioskowanie Pawlickiego, który twierdzi, że jak Duda „popsuje” relacje z Niemcami (czytaj – będzie dążył do ich oparcia na zasadzie partnerstwa, a nie podległości), to zachodnie media zrobią z nas „chłopca do bicia”. A co „zachodnie media”, dajmy na to – francuskie, albo włoskie, w ogóle obchodzi, czy na linii Warszawa-Berlin panuje ochłodzenie, czy ocieplenie. Rozumiem, że tak naprawdę autor miał na myśli media niemieckie, co potwierdzają słowa napisane w dalszej części komentarza: „Władze w Berlinie zachowują stoicki spokój, ale już media podchodzą do Dudy jak pies do jeża. I wykorzystają zapewne każde jego potknięcie, by znaleźć potwierdzenie łatwej tezy, że oto w Warszawie prezydentem został właśnie ktoś pokroju węgierskiego autokraty Orbana (który nota bene nigdy antyniemiecki nie był, a Merkel go zawsze broniła).”Swoją drogą, czy to nie piękne? Mejnstrimowy autor wywala nam kawę na ławę – wystarczy uważnie się wczytać w to, co pisze (spokojnie – lemingi tego nigdy nie uczynią). Skoro bowiem niemieckie media „wykorzystają każde potknięcie”, to znaczy to ni mniej nie więcej, że tylko czekają na pretekst do zaatakowania polskiego prezydenta. A jeżeli atakowały Orbana nawet, mimo tego, że premier Węgier „nigdy antyniemiecki nie był”, to wychodzi na to, że jakiekolwiek podlizywanie się Niemcom nie ma sensu, bo i tak napiszą to, co im pasuje. A tak na marginesie, to pokazuje, że – przynajmniej w warstwie werbalnej – niemieckie media strzegą narodowego interesu jeszcze bardziej gorliwie, niż niemiecki rząd. Czy „Newsweek” (albo zresztą jakakolwiek inna gazeta sytuująca się w głównym nurcie medialnego spektrum) byłby do tego zdolny? Pytanie jest rzecz jasna retoryczne, zwłaszcza, że wiadomo, kto tę gazetę wydaje.
Całkowicie natomiast zgadzam się ze zdaniem Pawlickiego: „Od tego jak nowy prezydent ułoży sobie relacje z Berlinem, zależeć będzie jego skuteczność w polityce zagranicznej.”. Właściwie to sam mógłbym je napisać. Ale trzeba pamiętać, że si duo dicunt idem, non est idem – gdy dwóch mówi to samo, to nie jest to samo. O ile więc (tak przynajmniej go zrozumiałem) dziennikarzowi „Newsweeka” bliski jest dotychczasowy model stosunków polsko-niemieckich, wyznaczony przez Donalda Tuska, którego Angela Merkel nie mogła się naklepać po plecach oraz przez Radka Sikorskiego, który postanowił przebić swego pryncypała w sykofancji wobec zachodniego sąsiada i złożył niemieckiej kanclerz „hołd berliński”, to ja uważam, że należy jak najszybciej skończyć z żabią perspektywą w polityce zagranicznej wobec Berlina. Polska powinna wstać z kolan, otrzepać nogawki i negocjować, jak równy z równym. Głosy dobiegające z otoczenia prezydenta Dudy wskazują, że właśnie w tym kierunku zmierzać będzie polska polityka zagraniczna. Taka postawa cieszy, bo jest wyraźnym sygnałem, że nasz kraj wraca na należne mu miejsce na arenie międzynarodowej i jest gotów, by przejąć przewodnictwo w regionie, do czego jest zresztą z natury rzeczy predestynowany z uwagi na potencjał ludnościowy, gospodarczy i kulturowy. A że nie spodoba się to niemieckim mediom? Mówi się – trudno. Ja osobiście wolę prezydenta, który twardo walczy o nasz interes narodowy, niż takiego, któremu niemieckie gazety wystawiają laurki. Zwłaszcza, że są to chyba najdroższe laurki na świecie.
Inne tematy w dziale Polityka