Islamscy imigranci szturmują Europę, która trzeszczy pod ich naporem i okazuje się coraz bardziej bezradna wobec problemu (bo administracyjne porozdzielanie imigrantów tak, jakby to były krzesła, albo stołki, które wozi ze sobą po Polsce premier Kopacz, to oczywiście nie jest żadne wyjście), a w tym czasie „prezydent Europy” Tusk… No właśnie – gdzieś jest, lecz nie wiadomo, gdzie. Czy w peruwiańskiej czapeczce na głowie gania za alpakami po Andach? Czy szusuje na nartach w Dolomitach? A może – jak to miał zwyczaju, gdy był premierem Polski – za publiczne pieniądze lata między Warszawą, a Sopotem i już nawet nie wysiada (bo jeszcze się napatoczy na kogo znajomego i po co mu to?), tylko jak dolatuje, to każe zawracać i tak krąży sobie nad naszym krajem? Nie wiadomo. A sytuacja robi się coraz poważniejsza.
Kiedy Tusk był premierem i zaczynało być naprawdę gorąco, to miał niezawodne wyjście – chował się do szafy (podobno miał tam żelazny zapas sucharów, wody mineralnej i play stadion, żeby zażywać rozrywek umysłowych) i przeczekiwał tam najtrudniejszy okres, to znaczy czas, kiedy Ostachowicz robił badania opinii społecznej. Kiedy Igor zjawiał się z wynikami i wiadomo było, co opinia publiczna chce usłyszeć, Tusk wychodził z miejsca odosobnienia, stawał przed lustrem i ćwiczył marsowe miny oraz władcze gesty dłoni. Tak przygotowany wychodził przed kamery i przybrawszy marsową minę nr 128 wygrażał pięścią pedofilom, właścicielom nielegalnych salonów gry, albo sprzedawcom dopalaczy i zapowiadał napisanie kolejnej, czterdziestej ósmej, „specustawy”, która wreszcie, raz na zawsze, rozwiąże wszystkie problemy ludu pracującego miast i wsi. I wszyscy byli zadowoleni. Ludzie, bo usłyszeli, co chcieli usłyszeć i zobaczyli, że premier ukochany „coś robi”, dziennikarze, bo mieli temat, który mogli wałkować przez następne dni (aż wszyscy zapomną o co w ogóle chodziło), no i rzecz prosta, sam Tusk, bo miał wreszcie spokój i mógł haratać w gałę bez przeszkód. A nie, przepraszam – zawsze znalazło się paru malkontentów, którzy zrzędzili, że wygłupy przed kamerami i zamiatanie problemu pod dywan to nie jest wyjście, ale tych zawsze można było napiętnować, jako pisowskich nienawistników, kopiących dołki pod „Polską w budowie” i zrzucających stonkę na pola uprawne.
Tylko, że na tym świecie pełnym złości tak już jest, że gdzieś tak po sześćdziesiątce człowiek musi dorosnąć i wreszcie przestać latać w krótkich majtkach za napompowanym świńskim pęcherzem. Niestety, ta prosta prawda umknęła widać naszemu milusińskiemu, który najwyraźniej dopuścił sobie do głowy, że na patencie przećwiczonym na nadwiślańskich lemingach będzie mógł jechać również wtedy, gdy zasiądzie na stolcu przewodniczącego Rady Europejskiej. A tymczasem rzeczywistość dopadła naszego bohatera, złapała za frak i upomniała się o swoje prawa. Ta rzeczywistość już nie to, że skrzeczy – ona wrzeszczy, tupie, rzuca kamieniami i agresywną, nie szanująca europejskich obyczajów i praw tłuszczą zwala nam się na głowy. A co na to nasz biedy piłkarzyk? Hmmm?
Dobra – ktoś powie, że ten cały „prezydent” Europy, to figurant bez realnych uprawnień i zresztą tyko dlatego Tusk, nie mający pojęcia o unijnym prawie i administracji, dostał to właśnie stanowisko. On sam przecież z motyką (kulawy angielski i blade pojęcie o funkcjonowaniu Unii) zamierzał wyruszyć na Słońce, czyli objąć posadę przewodniczącego Komisji Europejskiej (unijny premier). Jest w tym oczywiście dużo prawdy, bo kompetencje przewodniczącego Rady Europejskiej w istocie nie są wielkie. Ale nie liczą się tylko formalne zapisy konstytuujące zakres kompetencji danego organu, ważna jest też osobowość człowieka, który to stanowisko piastuje. Wystarczy dla przykładu porównać prezydenturę śp. Lecha Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Gdy wybuchł kryzys w Gruzji prezydent Kaczyński błyskawicznie zmontował międzynarodową koalicję i zastopował inwazję Putina. Co zrobiłby w takim przypadku Komorowski? Pewnie przewróciłby się na drugi bok i głośniej zachrapał.
Poprzednik Donalda Tuska, Hermann van Rompuy, choć wyglądem przypominał podrzędnego urzędniczynę z poczty w Łyskowie (tam, gdzie błyskotliwą karierę zaczynał Nikodem Dyzma, bodaj czy nie jakiś daleki krewny Tuska), to jednak pod względem merytorycznym był bardzo dobrze oceniany, czego już nie można powiedzieć o Donaldzie Tusku. „Belg przygotowywał na posiedzenia Rady Europejskiej prawdziwe elaboraty, w których przedstawiał, do czego zamierza dążyć. Od polityków na takich stanowiskach oczekuje się wytyczania ambitnych celów. Tymczasem oficjalne wystąpienia Tuska są krótkie i ogólnikowe. Niczego nie wytyczają. Być może dlatego brukselscy komentatorzy uznali, że pod względem poziomu merytorycznego Tusk ustępuje poprzednikowi.” Tak więc okazuje się, że pan van Rompuy, z którego nieraz sobie dworowano (robił to np. Nigel Farage) był, przynajmniej w porównaniu z Tuskiem, prawdziwym gigantem intelektu. Bo niestety prawda jest taka, że wystarczy pozbawić Donka TVN-u i Wyborczej, a natychmiast gdzieś znika cały geniusz tego polityka, który w ostrym ataku megalomanii bajdurzył kiedyś, że „nie ma z kim przegrać”.
Problemu imigrantów nie rozwiąże się wmuszając ich na siłę poszczególnym państwom UE, bo nie chcą tego sami przybysze, którzy na ziemię obiecaną upatrzyli sobie Niemcy i Skandynawię. Czy mamy tych ludzi zatrzymywać u siebie siłą? Jak to ma niby wyglądać? Przywiążemy ich za nogę do stołu, jak niegrzeczne dzieci? Przymusowa dyslokacja imigrantów to rozwiązanie absurdalne i to podwójnie – raz, że z wyżej wymienionych przyczyn kompletnie oderwane od rzeczywistości, a dwa, że w ten sposób problemu nie rozwiążemy, bo najwyżej zwalczmy objawy, zamiast leczyć chorobę. Problem wymaga rozwiązania kompleksowego, na które składać się będą z jednej strony – działania na rzecz ustabilizowania sytuacji politycznej w regionach, z których przybywają uchodźcy, z drugiej – ostre rozprawienie się z przemytnikami organizującymi przerzut imigrantów, a z trzeciej – powiedzenie wprost: „Drodzy imigranci, nie macie do nas po co przyjeżdżać, bo jak przyjedziecie, to my was wpakujemy na statek i odstawimy wprost na syryjskie, albo afrykańskie wybrzeże” i konsekwentnego wcielanie tych słów w życie.
Przewodniczący Rady Europejskiej jest jak najbardziej predestynowany do opracowania całościowego planu walki z problemem imigrantów (jedną z pretensji, jaką wobec Tuska mają komentatorzy jest to, że nic w tej sprawie nie robi), a unijne instytucje i państwa członkowskie powinny potem wcielić ten plan w życie. Właśnie tu otwiera się pole do solidarności europejskiej – we wspólnym działaniu na rzecz zwalczenia źródeł problemu, a nie w rozdzielaniu imigrantów, jakby to były worki z kartoflami. Ale żeby opracować taki plan, a potem działać na rzecz jego wdrożenia, to trzeba, jeżeli nie męża stanu, to przynajmniej bardzo sprawnego menedżera i negocjatora. Na pewno nie wystarczy do tego gwiazda sopockiej ligi szóstek. Dlatego apeluję – panie Tusk, niech pan oszczędzi Polsce wstydu, a Europie kłopotów i sam poda się do dymisji. Może na pana miejsce przyjdzie ktoś poważny i kompetentny.
Inne tematy w dziale Polityka