Tytuł może nieco prowokacyjny, ale ja tak mam - proszę o nieobrażanie się, oraz o wybaczenie, o ile nie jest to zbyt wielkie wymaganie. Wszystkie emocjonalne zabarwienia w moim piśmiennictwie należy z reguły brać z przymrużeniem oka...
Fizyka, jak większość innych dyscyplin, może być bardzo przyjemną i rozwijającą zabawą. Może być - o ile nie traktuje się jej zbyt serio. Niestety, ludzie mają najwyraźniej tendencję do psucia zabawy. Zamiast twórczej wymiany poglądów, często zaczynają się kłótnie o to, kto ma rację, a kto nie ma. Tak, jakby fizyka miała zbawić świat. Cóż, zapewne psycholog miałby tu najwięcej do powiedzenia. Łatwo jest podejść zbyt ambicjonalnie do rzeczy, którymi się zajmuje. Nawet, jeśli jest się tylko "kibicem" jakiejś teorii / naukowca. Nazywam to "syndromem kibica", gdyż na przykładzie drużyn sportowych i ich kibiców dobrze widać, jak można zrobić z igły widły i całkowicie rozminąć się z sensem tego, czemu się kibicuje. Zamiast o sporcie myślą tacy o tym, jak oddać cześć swoim idolom i jak dokopać wrogom, organizowaniu burd, etc. A powiadają, że sport to zdrowie...
Co to ma wspólnego z fizyką i fizykami? Pokazuje wspólny, psychologiczny mechanizm, który dotyczy wszystkich ludzi, niezależnie od tego, czy jest to sportowiec i jego kibic, czy naukowiec i jego... kibic. W każdym z nas tkwi mniejsza lub większa tendencja do kibicowania jakiemuś fizykowi / teorii, i / lub obalania twierdzeń innego fizyka / teorii. Czy coś w tym bardzo złego? To zależy, jak duży ma to wpływ na nasz sposób postrzegania świata i zachowanie. Generalnie uważam, że należy mieć to na względzie, gdy dyskusja zrobi się zbyt gorąca.
Czy fizyka zbawi świat?
Mówiąc oględnie - uważam, że nie. Dlatego nie ma sensu się zabijać o to, która koncepcja jest właściwsza. Dyskutować - owszem, czemu nie. Sam to często robię. Mam kolegę, z którym od czasu do czasu dyskutuję, choć może nie na zbyt wysokim poziomie, bo ani on, ani ja, nei jesteśmy fizykami. Ale łączy nas zamiłowanie do tak zwanych "niekonwencjonalnych rozwiązań". Należał on (i nadal należy) do grupy osób, nazwanych już w salonie "obalaczami STW". W jego ustach brzmiało to mniej więcej tak: "No więc widzisz, okazuje się, że Einstein jednak czegoś nie uwzględnił.". Patrzyłem wówczas na niego z lekkim zdziwieniem i pobłażliwością. Kurczę, no pewnie, ze nie uwzględnił! On sam wprost dawał do zrozumienia, że nie jest zadowolony ze swoich obydwu Teorii Względności. On się mylił, Newton sie mylił, Hawking... Przecież każda teoria, jaka by nie była, będzie tylko kolejnym przybliżeniem opisu rzeczywistości. Będzie tylko propozycją kolejnego modelu. Będzie kolejnym etapem zabawy... w której każdy może brać udział.
Wyrobiłem sobie nawyk, żeby nawet, gdy się z kimś stanowczo w jakiejś kwestii nie zgadzam, nigdy nie traktować swojego zdania zbyt dogmatycznie. Innymi słowy - próbuję zawsze zostawić sobie w myślach furtkę, na wypadek, gdyby druga strona jednak w którejś kwestii miała rację. Czy rzeczywiście mam prawo twierdzić o jakiejkolwiek teorii, że jest na pewno niepoprawna lub poprawna? A kim ja jestem, Bogiem, żeby rościć sobie prawo do takich ocen? Skąd mogę wiedzieć, jaki będzie wynik kolejnego eksperymentu? Wszystko może się w przyszłości okazać. Zabawa trwa. A po odkryciu, co się dzieje z materią w czarnych dziurach albo zaobserwowaniu nowego typu kwazarów, ludzkość będzie w gruncie rzeczy tak samo szczęśliwa, jak wtedy, gdy zamieszkiwała jaskinie. No, może przesadziłem. Wtedy chyba była szczęśliwsza...
Czy istnieje Teoria Ostateczna?
Moim zdaniem - nie. Gdyby istniała, czekałby nas nieuchronny koniec zabawy. A taka perspektywa mi się nie uśmiecha. Ale poza pobożnym życzeniem, mam też na to inną przesłankę... Wielu na salonie jest pewnie wierzących, wielu innych zapewne nie. Ja należę do tych pierwszych. I z tego przede wszystkim wynika moje przekonanie, że zabawy nam nie zabraknie. Bóg już o to zadba. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to wyraził się dosyć jasno w Biblii, słowami Salomona, w księdze Kaznodziei 3: 11- "Każdą rzecz pięknie uczynił w jej czasie. Nawet czas niezmierzony włożył w ich serce, żeby człowiek nigdy nie zgłębił dzieła, które prawdziwy Bóg uczynił od początku do końca." (NW). Oględnie, ale jednak jasno. I sceptycy niech kręcą głowami, ale mnie się taka koncepcja bardzo podoba. Przede wszystkim zgodna z wewnętrzną ludzka potrzebą, której istnienie, nawiasem mówiąc, jest jednym z moich głównych "intelektualnych" argumentów za istnieniem Stwórcy.
Czemu więc w sumie mają służyć dyskusje o naturze Wszechświata?
Moim zdaniem - głównie zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Zdziwieni niech podniosą rękę. Jak czułby się fizyk na bezludnej wyspie? Być może znajdą się i tacy, którzy odpowiedzą złośliwie, że "pewnie jak w raju". Faktem jest, że pierwsze lata samotności na łonie przyrody, zwłaszcza dla kogoś będącego typem samotnika i kontemplatora, w dodatku przeniesionego tam prosto z przeludnionego i hałaśliwego instytutu położonego w równie przeludnionej i hałaśliwej metropolii, rzeczywiście mogą być okresem wytchnienia i iście rajskiej rozkoszy. Ale na dłuższą metę...
Człowiek, jakby nie patrzeć, jest jednak "zwierzęciem stadnym". Mniej, lub bardziej. Co zrobił Archimedes, gdy wpadł na pomysł przyczyny siły wyporu? Zapewne zachował to dla siebie, żeby się tym w spokoju nacieszyć i myślał sobie: "niech nikt o tym nie wie, kiedyś to wykorzystam do własnych celów..."... Tak? Nieee... Historia mówi, że wyleciał na ulicę drąc się w niebogłosy, obwieszczając całym Syrakuzom swoje odkrycie. Jestem przekonany, że gdyby w jakiś sposób odebrano mu możliwość podzielenia się tą radosną nowiną z otaczającymi go ludźmi, radość jego nie była by nawet jedną dziesiątą tego, co wtedy przeżył. A my? Co robimy, gdy wpadniemy na jakiś przełomowy (naszym zdaniem) pomysł? Zakopujemy go pod ziemię i rozwijamy dalej w tajemnicy? Może niektórzy tak robią. Ale chyba większość przyzna mi rację, jeśli powiem, że jeśli prędzej czy później nie podzielimy się swoimi rewelacjami z innymi ludźmi, to w końcu odbije się to na naszym zdrowiu.
Czy jednak aby nie zagalopowałem się za bardzo? Cóż, ujmę to tak. Słuchałem kiedyś w radiu TokFM audycji poświęconej pracy fizyków. Padło tam wtedy ciekawe stwierdzenie, że najbardziej używanym sprzętem fizyka teoretyka jest kosz na śmieci. Dlatego, ze tam ląduje większa część jego pracy. Ma on wielkie szczęście, gdy opracowany przez niego model okaże się w jakimś tam stopniu poprawny. A co z nami? Nie ma co się łudzić - większość z nas ma ograniczoną możliwość przeprowadzania eksperymentów. "Nas" - czyli szarych ludzi, takich jak ja, którzy mogą co najwyżej porównywać ze sobą efekty pracy innych ludzi, i próbować je ocenić, używając własnego rozsądku. Z naciskiem na "próbować". Gdy więc wywiąże się między nami - amatorami dyskusja (a wywiąże się na pewno, bośmy dociekliwi i "dyskutliwi", niezależnie od statusu społeczno naukowego), to czy należy oczekiwać, że, posługując się swoim wyczuciem i intuicją, wymyślimy coś na prawdę mądrego i bezdyskusyjnego? Raczej nie. Ale, czy z drugiej strony wolno nam "łajać" innych za wysuwane przez nich pomysły, które naszym zdaniem nie grzeszą logiką? Otóż również nie. Nic to nie da. Najprawdopodobniej nikt z nas nie będzie mieć racji (co do słuszności wymienianych poglądów), świata nimi tym bardziej nie zbawimy. Do gwiazd też raczej nie polecimy, dzięki swoim "odkryciom". Ale jedno możemy zrobić - podzielić się swoimi pomysłami, wysłuchać pomysłów innych i, nawet, jeśli się w czymś nie zgadzamy ze sobą, szukać pozytywnych aspektów takiej sytuacji. Choćby miało to być pochwalenie za bujną wyobraźnię, lub za sam fakt zainteresowania tematem. Fizyka nic na tym nie straci. Społecznie - dużo się zyska.
Żeby nie było...
Żeby nie było - piszę głównie z własnego doświadczenia. Sam swego czasu raz po raz wpadałem w pułapkę fanatyzmu i prowadzenia krucjaty przeciw jednym a za drugimi. Doświadczenia zebrane poprzez obserwacje samego siebie, zaowocowały niniejszą notką. Doświadczenia własne, oraz fakt, że szperając po sieci w poszukiwaniu alternatywnych spojrzeń na świat fizyczny, natknąłem się na całe ich mnóstwo, przy czym często były one znacznie od siebie różne. Uświadomienie sobie ogromu możliwości, jakie istnieją, oraz znikomości wiedzy, która pozwliłaby jednoznacznie, lub chociaż w przybliżeniu ocenić, która z tych możliwości jest najbardziej prawdopodobna, nauczyła mnie szybko pokory. Teraz staram się nie robić już znaczącej różnicy pomiędzy wywodami profesora z Ameryki a uczniaka z Rosji. W końcu, tak na prawdę, jeden Bóg wie, który z nich jest bliższy prawdy...
Tak więc zabawa trwa. I nawet, jeśli nic się nie wniesie do świata nauki, to na pewno zdobędzie sie duże doświadczenie w kontaktach międzyludzkich, kto wie, może i znajdzie grono przyjaciół... a to, niewątpliwie, bardzo się przyda. Że już o wyćwiczeniu wyobraźni nie wspomnę.
Pozdrawiam wszystkich dyskutujących, tak "domorosłych", jak "profesjonalistów". ;-)
Drogi czytelniku. Nie chcę, żeby dochodziło miedzy nami do nieporozumień. Nie publikuję tutaj wiedzy objawionej. Jedyne, co robię, to mieszam w informacyjnym tyglu i wyławiam co ciekawsze moim zdaniem kawałki. Nawet, jeśli wykazuję się przy ich prezentacji dużym zaangażowaniem, to pamiętaj, że jestem w większości dziedzin tylko amatorem. Dlatego, mimo, że celowo nie wprowadzam nikogo w błąd, to pamiętaj, że... ...jesteś ciekaw, czy mam rację, to sam sprawdzaj informacje. Pozdrowionka :-P
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie