16 sierpnia 1920 roku
Gdy tak przyglądam się czasami moim kolegom, towarzyszom broni, zdumiewa mnie niesłychana żywotność naszej rasy.
Z jednej strony bogaty wiadomościami historycznymi, bogaty setką anegdot, opowiadających to samo, wiem, że nie masz chyba narodu – narodu, który by był tak niespoisty, jak nasz.
Mądrych królów pomniejszano o głowę, jak w ogóle każdego, kto widział dalej własnego nosa... O potrzebach Najjaśniejszej nic nigdy wiedzieć nie chciano... W najbardziej nieodpowiednich chwilach żarto się o kasztelanie, o buławy, o laski...
Każdy w swoją stronę ciągnął. Umiłowanie swobód było większe, niż umiłowanie Swobody... Zaczem wiechetkowi pyskacze, zawadiackie nieczytajły, rządzili się, jak szare gęsi, płodząc głupstwa, gdy już wszędzie naokoło świeciły zimne ognie Rozumu...
Żaden pomysł wielki – o, auro nieprzychylna! – do końca się nie wykonał. Ani Jagiełły pobożność, o mądrość oparta, od Witołdowej wichury silniejsza; ani roztropność Zygmunta Augusta; ani Batorego dzieła; ani – Żółkiewskiego proroczy wzrok – tej ćmy nie rozświetlały... Skargów gasiła pyskowa muzyka szlachecka, nieznośna, warcholska.
Tak już do końca...
A oto, ilekroć nadejdą zgubne terminy, naprawdę śmiertelne, coś się w tym narodzie moim zmienia. Coś się łamie od fundamentów najgłębszych.
Pokłócone przedtem, obce sobie klasy – ogarnia wielki ogień. I nie dość, że je ogień bierze, ale się całość naraz cudownie wiąże. Staje mur na świeżo lasowanym wapnie – i ani drgnie!
Kamień byle jak płatowany, cegła śpiesznie wypalona, drzewo jeno z grubsza ociosane – mimo wszystko trzyma!
To jest Polska podobno... Jak się rzekło: kraj improwizacji.
– Kiedyż nareszcie dojrzeje Polska z obywateli złożona?
---------------------------------------------------------------------------------------
Stoi wielka, spokojna łuna na niebie. Noc cicha nie miota snadź dalekim pożarem. Równo się Polska pali... Nie wiemy, gdzie – i co – ogień w tej chwili pożera. Może wieś, może dwór starodawny, może krzywe miasteczko?
Szatany śmieją się krwawo...
Do wtóru sykom żywiołu – działa biją.
Miarowo.
Głucho.
Wojna rozpięła swój płaszcz.
Najpierw długo się czaiła, aż zrobiła skok! Jeden. Drugi. Trzeci...
(...)
I wtedy powstał nagle Jaśnie Wielmożny Czerwony Cham. Marszałek tego pospolitego na Polskę ruszenia, reżyser zbliżenia narodów...
Nieśpieszno mu. Obalił strażnice. Teraz już nie drży ze strachu; przeciwnie, teraz nas straszy.
Idzie na Warszawę.
Daleka przed nim droga: o polską stolicę jeno nogi otrze, jak o ścierkę. Do Berlina dąży. I dalej jeszcze...
Stu dwudziestu nas już tylko zostało. Aż stu dwudziestu!
Myślę, że to dosyć.
cdn.
Zdzisław Kleszczyński: Czerwony teatr. Literatura z lancą. Wydawnictwo Biblioteki Dzieł Wyborowych, Warszawa 1927
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura