15 lipca 1920
Byliśmy na komisji. My – to znaczy ochotnicy! Jezusie Nazareński… Co za komika (…) Ale miny – jak u pierwszych chrześcijan.
Publika, niczym w tramwaju: pół kopy studentów, trochę sztubaków, drżących, czy ich jeszcze czasem rodziciele nie wytaszczą z wojska za wichry; trzech czy czterech bankowców… Ziemian kilku, bardzo zadzierzystych… Aż dwóch fornali! Widać dziedzice swoich murzynów zaagitowali… Prócz tego giser jeden, morowy bardzo, jakiś murarz, notoryczny alkoholik, szewczyk… No i Antków kilku. – I ja.
Wymaszerowaliśmy z kadry z okrutnym fasonem. Z Ułańskiej, koło pomnika „niepraktycznego” króla, stromo pod górę*, w Aleje, potem Nowowiejską. Niektórzy kokardki mieli. Na piersi. A jakże! Żeby wszyscy widzieli, że idą się bić z dobrej woli… Że za kwadrans gotowi są spłynąć krwią za tę skołataną, niemrawą społeczność…
– Paradne!
Rej wodził między nami jakiś gazeciarz znad Wisły, frant nad franty. Sienkiewiczowski Rzędzian nie wart by mu butów ściągać: bo to spryt szatański, przy tym werwa!
Osiodłał w pięć minut dwu hrabiów, którzy się też zaciągnęli do szwoleżerów (tak, proszę państwa!) – osiodłał studenterię – i tę literaturę od siedmiu boleści, też.
– Prrawa! – Lewa! Prrawa! – Lewa!
Szedł z nami wachmistrz jakiś i dwóch plutonowych, dla porządku, bo przecież kupa była duża; ale co tam wachmistrz i w ogóle, szarże. Zbledli wszyscy wobec tego andrusa warszawskiego!
– Panowie, towarzisze… Do cholery ciężkiej! Albo jezd wojsko, albo ni ma? Jak się panowie w nogie nie mogą zgodzić, to może by lepiej wrócić do ty kochany kadry? O, rany…
Było gorąco. Pot nam spływał z czół. Bo też nikt nie był zwyczajny walić takim wielkim krokiem po bruku... A swoją drogą, coś w tym jest, w maszerowaniu. Kiedy się roztrzęsione, dowolne, niezręczne ruchy masy zwiążą – kiedy ludzi w pewnej chwili ogarnia i porwie rytm pochodu, ustala się nagle w szeregach jakaś płynność, potoczystość, najczystsza radość ruchu! Pierś oddycha szybciej, mięśnie się prężą, głowa mimo woli idzie do góry, oko błyszczy – co tam błyszczy: wyzywa!
Chciałoby się iść tak gromadą, nic a nic nie zwlekając, prosto na wroga – i bić weń taranem woli, krusząc wszystkie przeszkody.
– To rozkosz marszu.
Cóż dopiero – kawaleryjski cwał?
* czyli ulicą Agrykola (przyp. wż)
cdn.
Zdzisław Kleszczyński: Czerwony teatr. Literatura z lancą. Wydawnictwo Biblioteki Dzieł Wyborowych, Warszawa 1927
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura