Robert Biedroń, Magdalena Biejat, Włodzimierz Czarzasty. / foto: screen YouTube: Lewica
Robert Biedroń, Magdalena Biejat, Włodzimierz Czarzasty. / foto: screen YouTube: Lewica
Radosław Piwowarczyk Radosław Piwowarczyk
159
BLOG

"Krzesło elektryczne", czyli gospodarka według Lewicy

Radosław Piwowarczyk Radosław Piwowarczyk Lewica Obserwuj temat Obserwuj notkę 3
W pierwszą niedzielę kwietnia odbyła się konwencja gospodarcza Lewicy. Termin był prawie idealny, lewicowi prominenci wybierając datę pomylili się jedynie o dzień. Bardziej adekwatna dla zgłaszanych postulatów byłaby jedynie sobota, kiedy to przypadał Prima Aprilis.

Mimo że Lewica lubi mówić o tym, że proponuje nowoczesne państwo dobrobytu, to w praktyce jej niektóre propozycje brzmiały jakby żywcem wzięte z poprzedniej epoki. Do postulatów przejdę za chwilę, na początek jednak poczynię uwagę, iż na starcie roku wyborczego koalicja partii lewicowych wcale nie wydaje się być najbardziej lewicowa na scenie politycznej.

Zarówno rządząca partia, nazywająca się dla zmylenia przeciwnika „Zjednoczoną Prawicą”, w filozofii której głęboko obecna jest robotnicza myśl socjalistyczna, jak i Platforma Obywatelska po powrocie Donalda Tuska nie mają się czego wstydzić, jeśli chodzi o ich wyścig po wyborcę o mentalności socjalistycznej.

Zanim jeszcze do propozycji Lewicy, zwrócę uwagę, że została ona w tyle jeśli chodzi o polityczny PR. Weźmy na tapet dla porównania ostatnie konwencje Konfederacji, które – abstrahując od treści – wypadają dużo bardziej ciekawie i dynamicznie. Liderzy Konfederacji występują na wysuniętej scenie, gdzie są otoczeni z trzech stron przez tłum stojących sympatyków.

Co tymczasem otrzymaliśmy na konwencji Lewicy? Na początek trzech, a później dwóch, mówców, którzy ustawili się w rządku i zabierali głos w różnej konfiguracji. Na transmisji na YouTube widz nie zauważy żadnych osób, do których przemawiali politycy. Można wręcz było odnieść wrażenie, że znajdowali się w jakimś studio telewizyjnym, gdzie nie było nikogo poza nimi.

Przekaz dla przeciętnego, niezadeklarowanego wyborcy jest w takiej sytuacji jasny. Konfederacja jest partią, która wychodzi do ludzi, a co więcej jest przez nich popierana. Jej liderzy nie są jakąś „wyobcowaną elitą”, ale jednymi z nas. Nie boją się kontaktu z wyborcami. W przypadku Lewicy dostajemy obraz zgoła odmienny.

Nie bez przyczyny na początku opisałem wrażenia wizualne, jakie odniosłem z lewicowej konwencji. Wszakże dobrze wiadomo, że w polityce, szczególnie wśród wyborców o niewyrobionych jeszcze szczególnie poglądach, często ważniejsze jest to jak polityk się prezentuje i jakie pozostawia po sobie wrażenie, niż to co mówi.

Zresztą na tym drugim polu Lewica też nie wypadła szczególnie korzystnie. Zanim na scenę wyszli politycy z trzech głównych partii, pojawił się na niej prof. Marek Belka, który wystąpił w randze autorytetu. Jego przemówienie można by było właściwie streścić w słowach „socjalizm tak, wypaczenia nie”. Prof. Belka krytykował bowiem państwowe spółki, gdyż zostały upolitycznione. Krytykował służbę zdrowia, gdyż i tak, by uzyskać pomoc, trzeba chodzić do lekarza prywatnie. Krytykował edukację, bo uczniowie muszą korzystać z pomocy korepetytorów.

Prof. Belka słusznie wskazywał na problemy, nie wskazał jednak na ich istotę. Nie zauważył, że problemem jest to, iż to wszystko jest państwowe, a tam gdzie działa prywata – nawet w tych samych dziedzinach – sytuacja wygląda o wiele lepiej. Brak takiej refleksji można usprawiedliwić jedynie tym, że ekonomista nie był na tej konwencji od podawania propozycji rozwiązań. Od tego byli politycy Lewicy, którzy tuż po profesorze w tercecie wkroczyli na scenę. I wtedy się zaczęło.

Jako pierwsza głos zabrała Magdalena Biejat z partii Razem. Poseł przedstawiła lewicową propozycję na rozwiązanie problemu dostępności mieszkań i co starsi wyborcy mogli mieć wrażenie, iż przenieśli się do poprzedniej epoki. Lewica zaproponowała bowiem powołanie nowego Ministerstwa Mieszkalnictwa, które miałoby nadzorować ów sektor, a także ustalać standardy architektoniczne dla całej branży. Nie zabrakło także zapowiedzi swoistej formy „duraczenia”, czyli zmiany „sposobu myślenia o mieszkalnictwie”. Trzeba przyznać, że formowanie myślenia ludzi to to, co lewica lubi najbardziej.

Biejat zapowiedziała stworzenie 300 tysięcy mieszkań w ciągu pierwszej kadencji i zwiększenie wydatków na mieszkalnictwo z 1,5 mld do 10 mld złotych już w pierwszym roku. Miałby to być „największy w III RP program budownictwa społecznego”. Przedstawiając wizję państwowego mieszkalnictwa mówiła o widnych i zielonych osiedlach komunalnych. Wiadomo, takie państwowe budownictwo to jest to! Nie to co jakieś postawione jeden przy drugim bloki, nie daj Boże z betonem, wybudowane przez prywatnego dewelopera.

Nawiązując do często powtarzanego przez lewicę, a ostatnio także podchwyconego przez Donalda Tuska, poglądu, iż mieszkanie jest prawem, a nie towarem, muszę zwrócić uwagę na pewną nieścisłość. Skoro owo mieszkanie miałoby być prawem, to dlaczego wybudować ich tylko 300 tysięcy?! Według danych Eurostatu 13 procent naszych rodaków mieszka w wynajmowanych mieszkaniach, co stanowi około czteromilionową grupę obywateli. Jak więc decydować się będzie, kto ma prawo do mieszkania, a kto go jednak nie ma?

Po drugie rodzi to problem natury technicznej. Skoro każdy ma prawo do mieszkania, to trzeba zastanowić się do jakiego mieszkania. Czy ma być to kawalerka, mieszkanie dwupokojowe, a może trzypokojowe? Czy każdy ma prawo do mieszkania o powierzchni 25 metrów kwadratowych, czy może jednak do mieszkania 50-metrowego, a jeśli tak to dlaczego i w którym momencie mieszkanie przestaje być prawem, a staje się towarem? Pozwalam sobie oczywiście w tym momencie na delikatną złośliwość, jednak postulaty lewicy często rodzą takie logiczne problemy. A przecież te pytania i kwestie do rozstrzygnięcia można by jeszcze mnożyć i mnożyć.

Oprócz Biejat w pierwszej części głos zabierali Włodzimierz Czarzasty oraz Robert Biedroń. Europosłowi przyznać trzeba, że na tle kompanów wypadł dość dobrze pod względem charyzmy i erystyki, co jednak nie było aż tak trudnym zadaniem. Później na scenie pojawili się jeszcze Dariusz Wieczorek oraz Dariusz Standerski. Postulaty przedstawione przez tę czwórkę omówię łącznie.

Zanim jednak do tego przejdę, zwrócę uwagę na niezwykłą tolerancję i empatię europosła Biedronia. Polityk partii słynącej z walki z Kościołem był bowiem niezwykle zatroskany wysokim kosztem święconki, której cena w tym roku będzie podobnież najwyższa od niemal 30 lat. Trzeba przyznać, że to niezwykły wyraz troski o swych katolickich współobywateli!

Co takiego przedstawiła męska część lewicowych polityków? Mówiono między innymi populistycznie o odblokowaniu środków KPO, które przecież wystarczą na sfinansowanie niestworzonych rzeczy i przychylenie nieba obywatelom. Piszę o populizmie w tym kontekście, gdyż nie padły żadne konkrety na temat tego, jak to zrobić. Możemy się jedynie domyślać, iż Lewica wykonywałaby posłusznie polecenia eurokratów w zamian za brukselskie srebrniki. Jeśli jednak tak by miało być, to myślę, że wyborcy chcieliby usłyszeć, iż wiele z obietnic będzie sfinansowanych za cenę rezygnacji z resztek suwerenności.

Lewica zwróciła także uwagę na zbyt małą jej zdaniem liczbę żłobków w Polsce. Przedstawiający ten postulat Biedroń (o, ironio!) stwierdził, iż w Polsce do takich placówek przedszkolnych chodzi tylko jedno na sześcioro dzieci. W związku z tym pojawiła się propozycja „żłobkowego” i budowy tysiąca żłobków rocznie. Choć oczywiście nie wybrzmiało to wprost, to warto zwrócić uwagę na to, co się kryje za takim postulatem. Jest to rzecz jasna wyrywanie dzieci od rodziców już od najmłodszych lat, by były posyłane do państwowych placówek, a tam – nawiązując do języka Huvelya – poddawane odpowiedniemu warunkowaniu.

Europoseł przytoczył też artykuł 20. Konstytucji, który mówi, że „społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”. Co to w praktyce oznacza? Socjalizm z listkiem figowym w postaci elementów wolnego rynku. Teoretycznie w Polsce mamy wolną konkurencję, jednak de facto państwo prowadzi coraz bardziej rozbudowany interwencjonizm. Władza wtrąca się w gospodarkę i gdyby chciała mogłaby robić to na jeszcze większą skalę, uzasadniając to istotnym interesem społecznym. W praktyce bowiem w takim ustroju to władza rządzi gospodarką, a nie słynna „niewidzialna ręka”.

Lewicy zresztą o żadną „gospodarkę rynkową” nie chodzi. Jak powiedział wicemarszałek Czarzasty w ocenie tej formacji „państwo opiekuńcze jest dobrym wyjściem dla Polski”. Wolnościowcy takie państwo postrzegają raczej jako nadopiekuńcze, nadmiernie wtrącające się w życie obywateli. Na konwencji nie mogło zabraknąć też przejawów, typowej dla tej formacji ideowej, wiary w omnipotencję państwa. Pojawiły się zatem zapowiedzi inwestycji w całą masę rzeczy, takich jak szpitale, modernizacja autobusów na zeroemisyjne, a nawet fabryki leków. Jedynym rozsądnym postulatem w tym zakresie zdaje się inwestowanie w energetykę jądrową. Omawianie każdego z nich z osobna nie ma większego sensu, warto jedynie przypomnieć o czterech sposobach wydawania pieniędzy wg Miltona Friedmana. Wśród nich najmniej efektywne jest wydawanie cudzych pieniędzy na cudze potrzeby, czyli dokładnie tak jak robi to państwo.

W związku z tym w rękach polityków powinno być jak najmniej pieniędzy, tak aby jak największa część z nich nie została zmarnowana. Wśród postulatów Lewicy nie słychać jednak o redukcji podatków, nie słychać też, poza pieniędzmi z KPO, o źródłach finansowania obietnic. Warto zwrócić uwagę na jedną propozycję, która jest dość rozsądna, a mianowicie uproszczenie prawa podatkowego i półroczne vacatio legis dla nowych przepisów podatkowych. Okres ten powinien być znacznie dłuższy, jednak dobre i to. Lecz jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach, a w tym przypadku w chęci konsultowania wszelkich takich zmian ze związkami zawodowymi i związkami pracodawców.

Konwencja Lewicy odbywała się pod hasłem „niska inflacja – sprawiedliwa gospodarka”, jednak przysłuchując się i przyglądając z bliska propozycjom gospodarczym tej formacji można mieć wrażenie, że ich wprowadzenie wcale by nas do tego celu nie przybliżyło. Po pierwsze nie doprowadzą one w żaden sposób do obniżenia inflacji, po drugie są charakterystyczne dla sprawiedliwości społecznej, a nie tej faktycznej. A jak wiadomo, sprawiedliwość społeczna ma tyle wspólnego ze sprawiedliwością, co krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem.


Redaktor, publicysta.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka