POLIS MPC POLIS MPC
780
BLOG

"Urodzona w ZSRS..." Andrzej Leja

POLIS MPC POLIS MPC Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 20

 

 

Mój Ojciec mówił o sobie z dumą, że pochodzi z Podola. „Jestem chłopak z Podola. Wykrzykiwałem brzydkie hasła najpierw na Hitlera, a później na Stalina!” Słyszę te ojcowskie słowa wciąż jeszcze w uszach, gdy Go wspominam. Urodził się w Stanisławowie(dzisiejszy Iwano-Frankowsk). Gdy w 1943 roku cała rodzina Lejów ledwie uszła z życiem przed okrutną rzezią, którą zgotowali Polakom Ukraińcy („rizać Lachiw”), moi dziadkowie wraz z trojgiem dzieci zamieszkali w Łodzi. Wiele lat później, gdy ojciec pokazywał mi swój dowód osobisty, widziałem w nim napis:urodzony w ZSRR. Dla ojca był to zawsze zapis haniebny! Również z tego powodu tak bardzo nienawidził czerwonych, którzy nie pozwolili mu być dumnym z miejsca swoich narodzin.

Po latach, gdy pojawiła się możliwość nauczycielskiej pracy na Ukrainie, nie wahałem się ani przez moment. Podjąłem pracę w Instytucie Słowianoznawstwa w Równem. Wieczorami zaś w Towarzystwie Kultury Polskiej mogłem uczyć języka polskiego i literatury miejscowych lekarzy, nauczycieli języka polskiego, uczących w tutejszych szkołach, oraz liczna grupę dzieci i młodzieży. Zauważyłem, iż wśród nauczycieli piękną polszczyzną wyróżnia się Pani Irena Kotwicka. Już wkrótce dowiedziałem się dlaczego.

 
Zostałem zaproszony do Kostopola (miasto ok. 30 km od Równego), gdzie mieszkała rodzina Kotwickich. Tak właśnie poznałem mamę nauczycielki, Panią Walentynę Kotwicką (proszę Pana, na imię naprawdę miałam Władysława, ale za Stalina my się bali, że nas Polaków zamkną lub wywiozą na Sybir, więc my pomienili imiona. Nazwiska nie, bo to by było jak wyrwanie serca czy duszy…).
Pani Walentyna okazała się być dzielną Polką, która jakoś przeżyła stalinowskie piekło, wychodząc za mąż za Rosjanina. Przepracowała wiele lat w Kostopolskim Urzędzie Skarbowym. Gdy tylko powstała wolna Ukraina, wróciła wraz z córką do swojego polskiego nazwiska. Rozpoczęła też kilkuletnie starania o wybudowanie polskiego katolickiego kościoła w Kostopolu (przez cały ten okres msze święte odbywały się w domu Kotwickich!). Gdy w Równem pojawił się polski ksiądz Czajka, wspólnymi siłami udało się wybudować kościół w Kostopolu.
 
Gościna u Państwa Kotwickich była skromna (pamiętam smak ukraińskiego barszczu i bardzo suchy, żółty ser popijany piwem) i bardzo serdeczna. Pani Walentyna miała u siebie jeszcze jednego specjalnego gościa, zaproszonego na okoliczność wizyty polskiego nauczyciela w ich domu. I tak poznałem Dwojrę Chaimiwną Szczetinkową (z domu Woszczyna), polską Żydówkę. Jak sama mówiła o sobie, Polkę urodzoną w ZSRS. I to dzięki niej i dzięki Pani Walentynie Kotwickiej mogłem poznać jej wstrząsające wojenne losy, niezwykłe przeżycia polskiej Żydówki, którą – jak sama mówi – uratował cud. I wspaniali, bohaterscy Polacy.
Historia, którą Państwo poznacie, nigdzie nie była jeszcze drukowana. Zachowała się w strzępach notatek, moich i Pani Kotwickiej. POLIS Miasto Pana Cogito wydaje się ze wszech miar miejscem godnym tej niezwykłej historii.
Zapraszam do lektury.

 
Swoje życie zawdzięczamy Polakom!
Przed nami siedzi siwowłosa kobieta. Ma dziś 73 lata. Opowiadając o swoim życiu często milknie, próbując ukryć wzruszenie oraz łzy, które niekontrolowanymi kroplami płyną po jej pomarszczonych policzkach. Dwojra Chaimiwna Szczetinkowa jest Żydówką. Od dzieciństwa rodzice oraz wszyscy znajomi nazywali ją Wirą. Ja też ją tak będę nazywał w dalszej części tej historii. Wira chce wszystko opowiedzieć nauczycielowi z Polski. Chce, żeby jej słowa zostały dla potomnych, szczególnie te, opisujące przeżycia wojenne i ludzi, którzy ją uratowali. Wira tak wiele chce nam opowiedzieć.
Słuchając jej, dziwiłem się, jak precyzyjnie, konkretnie i chronologicznie opowiada. W pamięci wyryły się nie tylko daty i imiona, ale i szczegóły, czasem nawet wydawałoby się, że nic nieznaczące detale. Ale czy mogło być inaczej? Przecież teraz wspominała i opowiadała o tym, co tak długo tłumiła w sobie. A wspominała wydarzenia, których z pamięci wydrzeć nie sposób.

 
Dwojra zaczęła swoją opowieść słowami:Niepokoi mnie myśl, czy potrafię przekazać wam ten stan duszy, te wrażenia i przeżycia dziesięcioletniej dziewczynki, na los której wypadło przeżyć tak straszne wypróbowanie! (zachowałem oryginalną składnię, zapisaną przez Walentynę Kotwicką w czasie tej opowieści).
Wspomnienia Dwojry o czasie przedwojennym nie są tak wyraziste, jak te wojenne. Wychowała się w wielodzietnej rodzinie Chaima i Cyli Woszczyny. Mieszkali w Korosti, w Stepańskim rejonie. Chociaż ojciec był właścicielem sklepu, prowadzili również własne gospodarstwo. Pracowali głównie sami, tylko w czasie zasiewu i żniw wynajmowali pracowników. Ze wszystkimi uczciwie się rozliczali. Wydawało się więc, że nie mieli żadnych wrogów czy też nieżyczliwych sobie osób. Młodsze dzieci uczyły się w miejscowej wiejskiej szkole, starsze chodziły do Stepania. Co sobotę wszyscy odwiedzali synagogę.

 
Dla Wiry wojna, która toczyła się gdzieś w Europie, była czymś dalekim i niezrozumiałym. W jej wyobraźni nijak nie łączyła się z krewnymi i bliskimi, z łąkami i lasami, z rzeką i stawami, które na co dzień cieszyły dziecięce serce. I nie stanowiła żadnego zagrożenia. Pierwszy kontakt z wojną zaczął się więc od zachwytu nad przelatującymi samolotami, które pojawiły się na błękitnym czerwcowym niebie, tuż nad wioską. Cóż to mogło być? Wybuchy pocisków, strzały, krzyki, jęki rannych, przekleństwa… jeszcze nie zatrwożyły poleskiej i wołyńskiej ziemi. To wszystko będzie później. Dopiero wówczas Wira i inne dzieci z pobliskich podwórek uświadomią sobie całą grozę wojny.
Stara kobieta ma w oczach łzy. Mówi o „Mein Kampf”. W książce Hitlera nie ma podziału na dobrych i złych Żydów. Żeby cię zabić wystarczyło, że byłeś Żydem.
Po raz pierwszy mała Wira zobaczyła Niemców w lipcu 1941 roku. Zwykli ludzie, tylko uzbrojeni i rozmawiają w niezrozumiałym języku. A 12 lipca przyszli do ich domu i widząc, że starsza siostra Lejka właśnie urodziła chłopczyka, milcząc wyszli, nikogo nie ruszając. Wieczorem tego samego dnia wpadli do chaty jeszcze jedni nieproszeni goście. To stepańska policja złożona z Ukraińców. Miejscowy korostski policjant Roman włożył w usta staremu Chaimowi lufę pistoletu i zażądał złota. Przerażonej Wirze zatrzepotało serce w piersi. Co robić? Czy rzucić się na oprawców i bronić ojca, czy chować się przed ich oczyma? Te tragiczne chwile, które wówczas przeżywała jej rodzina, wryły się Wirze w pamięć na całe życie.Wydawało się wówczas, że wybawienia nie będzie – mówi stara kobieta. –Lecz Pan ustrzegł od nieszczęścia. Dzień skończył się rozstrzelaniem dwóch sąsiadów z wioski – starych Żydów, Kowala i Miszybora. Był to początek piekła, do którego trafią wszyscy Żydzi Stepańszczyzny, początek żydowskiego getta.

 
Nieszczęśni Żydzi próbowali pogodzić się ze swoim losem. Zgadzali się żyć gdziekolwiek i jakkolwiek, aby tylko nie byli prześladowani. Nie protestowali przeciw gettu, w którym podzielono ich na męskie i żeńskie oddziały, ani przeciw konieczności noszenia żółtej naszywki z gwiazdą Dawida. Pracowali ciężko fizycznie ponad siły, do wyczerpania, od wczesnego ranka do późnego wieczora. A mimo to pod koniec dnia oddawali Panu cześć i chwałę, gdyżpodarował im szczęście przeżyć kolejny dzień! Wira modliła się razem ze wszystkimi i dziś uważa, że Pan usłyszał i wysłuchał jej modlitwy, bo ona przeżyła i ma teraz nie tylko dobrą rodzinę, ale i możliwość czczenia pamięci pomordowanych. Robi wszystko, żeby godnie uczcić i uszanować tę pamięć. Temu służy również ta rozmowa. Obiecuję, że powstanie z tego kiedyś zapis jej wspomnień w druku.
 
Wira milknie na chwilę. Walentyna Kotwicka wykorzystuje ten moment i mówi:Od siebie chciałabym dodać, że ta pełna energii, odważna kobieta za własne pieniądze, dzięki wsparciu dzieci oraz męża (świętej pamięci) odszukała w naszym rejonie 5 masowych miejsc kaźni Żydów i postawiła w tych uświęconych krwią cmentarzach pomniki z miejscowego czarnego bazaltu. Ileż takich dołów pozostaje nieodszukanych! W Kostopolu mieścił się KUSŁ ukraińskich policjantów w liczbie 2 500 osób, którzy zajmowali się rozstrzeliwaniem żydowskich i polskich skazańców. To tutaj dowożono Żydów wagonami ze wszystkich zajętych przez Niemców państw, w tym z Polski i Francji.

 
Wira kontynuuje swoją opowieść… Getto istniało do końca lata 1942 roku. W ciepły wieczór 29 sierpnia zostało okrążone przez kostopolskich gestapowców i miejscowych policjantów. Naczelnik żandarmerii Bekman ogłosił, że przewiozą wszystkich mieszkańców do nowego obozu pracy pod Kostopolem. Kobiety zaczęły lamentować. Dzieci płakały, chwytając za mamine spódnice. Nie rozumiały trwogi dorosłych, ale wyczuwały, że ich życie zmienia się na jeszcze gorsze. Niektórzy śmiałkowie próbowali uciekać, jednak dopędziły ich kule okupantów. Jako pierwszy runął na ziemię Józef Waks. Stary sąsiad, Żyd…
 
Do samego rana prawie nikt nie zasnął. Matka Wiry, Cyla, szykowała wszystkich do drogi. Dzieciom pozaszywała w ubraniach po kilka złotych monet i płacząc tłumaczyła im, jak można się za nie wykupić, gdy zajdzie taka konieczność. Wira nie przyjmowała tych wydarzeń tak tragicznie, ponieważ nie była w stanie wyobrazić sobie, co ją naprawdę czeka.

 
Rano zaczęli się ładować na furmanki. Kolumna nieszczęsnych ludzi wyruszyła w drogę. Mężczyźni, młodzież, młode kobiety, ci wszyscy szli na piechotę. Tylko osoby starsze oraz matki z dziećmi jechały na wozach. Rodzina Woszczyny siedziała na ostatnim z nich.
To była piękna pora lata. Słońce, zsyłając na ziemię ciepłe promienie, starało się jakby po raz ostatni rozgrzać skazanych na śmierć. Przejechali wioski Zołotolin, Japołt, Zbuż. Kiedy przejeżdżali przez rzekę Horyń, nie wytrzymał psychicznego napięcia pewien młody lekarz. Rzucił się z mostu do wody, przyciskając do siebie małego syna. Zabrzmiała karabinowa seria… Wira Chaimiwna przypomina sobie, że ta samobójcza niemal śmierć zrobiła na niej szczególnie głębokie wrażenie. Do serca zaczął się zakradać dławiący strach. Jeszcze mocniej przytuliła się do mamy i cicho załkała…
Oto już wieś Korciwja. Widząc wykopane doły, nawet dzieci zrozumiały, że przyprowadzili ich na śmierć. Przygarniając do siebie swoje maleństwa, mama Wiry szeptem namawiała je do ucieczki przy pierwszej nadarzającej się okazji.Dzieci, próbujcie uciekać– szeptała do nas mama. -Może chociaż wam się uda.Przedzierajcie się do chutoru do Szabaków pod Krycilskiem. Tam ma na was czekać mąż Leiki, Rafał.

 
Pierwsza na ucieczkę odważyła się Sonia. Za nią Moszek. Wirę mama musiała zepchnąć z wozu prawie gwałtem. W rozsypce rzucili się do lasu. Zagrzmiały strzały. Na szczęście niecelne. Pobiegli jeszcze szybciej. Wira bardzo długo biegła jak w malignie, oszalała z rozpaczy. Zatrzymała się po bardzo długim i wyczerpującym dystansie, gdy wydawało się jej, że już nie słyszy żadnych strzałów. Serce kołatało w piersiach jak szalone. Zaczęła wołać brata i siostrę, lecz dookoła tylko szumiały drzewa. Zrozumiała, że jest w tym ciemnym i strasznym lesie sama i gorzko zapłakała. Szybko zapadł zupełny mrok. Przytuliła się do jakiegoś drzewa i zmęczona strasznymi przeżyciami zasnęła. Obudziło ją dotkliwe zimno. Była przerażona i zdezorientowana, nie wiedząc gdzie się znajduje. Znowu zaczęła nawoływać rodzeństwo, czekając na cud. Nikt się jednak nie odzywał. Czy żyją? Czy udało się im uciec? Już później okazało się, że z Woszczynami uciekło dwóch Jachników, zaś małoletni Szaja zdołał wydostać się nocą spod ciał pomordowanych. Tylko lekko ranny i cudem ocalony!
 
Opowieść Wiry bywa miejscami chaotyczna, przeplatana łzami i długim milczeniem…
Jeszcze długo błąkała się później po lesie, zanim trafiła na drogę w kierunku chutorów. Doskonale rozumiała, iż nie może zbyt blisko podchodzić do wiejskich domów. Nie mogła też zbyt głęboko wchodzić w las. Była już skrajnie wyczerpana, gdy spotkała kilku wieśniaków. Zapytała o drogę na Stepań. Odpowiedzieli jej ordynarnie, ale drogę wskazali. I tak bosa, głodna, potwornie zmęczona zmierzała do Kryczylska, dokąd radziła jej iść mama. W drodze jadła jakieś jagody, żuła gałązki, korzonki, trawę, wodę zaś piła z kałuż. Tylko bardzo dojmujący głód zmuszał ją czasem do zapukania do jakiejś chaty i poproszenia o kawałek chleba. Jedni ze współczuciem dzielili się swoją żywnością, inni grozili odwiezieniem do komendantury. Jednak Anioł Stróż chronił ją przed najgorszym.

 
W polskiej kolonii Karaczan, która leży między Niemowyczami a Malińskiem w Bereżniwskim rejonie, trafiła do rodziny Szuszkiw. Ci nie mogli jej dać schronienia, bo przechowywali już rodzinę Brajerów, ojca i trzech synów (obecnie mieszkają w Izraelu), ale dali trochę chleba i pokazali drogę na Stepań. Musiała iść dalej… W drodze rozmawiała sama ze sobą, dodawała sobie otuchy śpiewając piosenki, wspominając rodzinę, oddając się marzeniom, głównie o ciepłym ubraniu i chlebie.Była – wspomina –jak zaszczute zwierzątko, które chowało się przerażone przy najmniejszym nawet hałasie. Trudno jednak było się obejść bez ludzi.
Odważyła się więc podejść do mężczyzny i kobiety, którzy przewracali siano. –Dobrzy ludzie, dajcie kawałeczek chleba. - Zobacz jaka odważna… A nie boisz się, że odprowadzę cię na policję?– odezwał się mężczyzna. Ale kobieta nakrzyczała na męża i przepraszając tłumaczyła, że sami się boją, bowiem za pomoc Żydom Niemcy mordują całe rodziny. Oddała Wirze swój chleb, mleko i odprawiła z Bogiem. Wira pokrzepiła się jedzeniem, ale zostawiła sobie kilka kromek na potem.

 
Wieczorem przeszła przez most i schowała się w lesie za Koloneją. Tam spotkała rodzinę lekarza ze Stepania, która też się ukrywała. Ucieszyła się niezmiernie. Wreszcie nie będzie sama. Obudziwszy się rano nie zobaczyła ani towarzyszy, ani węzełka z mlekiem i chlebem. Samotnie poszła dalej. Nie pamięta, jak długo tak się błąkała. Noce stawały się coraz zimniejsze, a głód coraz dotkliwszy. W wiosce Wołosza odważyła się zajść do jednej chaty na uboczu. Na szczęście trafiła do rodziny wierzącego Semena Wołoszyny. Przyjęli biedną dziewczynę, nakarmili, ogrzali, po czym ukryli w oborze.
Pewnego razu, gdy dorośli byli w polu, do chaty wstąpił policjant. -A u nas w oborze Żydenia mieszka – podzielił się nowiną najmniejszy syn Wołoszynów. Przestraszoną Wirę policjant wyciągnął za warkocz. Zaczął bić, znęcając się nad nią. Zmuszał do lizania butów. A gdy zobaczył łopatę opartą o ścianę obory, kazał dziewczynce kopać sobie grób.Łopata była duża i ciężka – wspomina Szczetinkowa. -Wujoczku, odpuście mnie – prosiła zakrwawiona od bicia Wira -nic złego nie zrobiłam.

 
Naiwne dziecko. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby z pola po wodę nie przyszła najstarsza córka gospodarza. Zobaczywszy, jak policjant znęca się nad Wirą, szybciutko pobiegła po ojca. Nie pomogło jednak i wstawiennictwo Semena Wołoszyna. I wtedy Wira przypomniała sobie o zaszytych przez matkę złotych monetach. Może one pomogą. Drżącym głosem zaproponowała złoto. Nie odmówił, chwycił pożądliwie i schował szybko do kieszeni. Uderzył jeszcze Wirę pięścią i oddalił się, by po chwili wyjąć harmonijkę ustną i zacząć na niej przygrywać w czasie drogi. Wira pamięta tę harmonijkę do dziś. Do tej pory myśli, że ci, którzy kochają muzykę, są dobrymi ludźmi. Przecież jej w końcu nie zabił….
 
Nie mogła już zostać u życzliwych gospodarzy. Ze skromnym zapasem chleba znowu wyruszyła w drogę… Przechodząc przez Kazimirówkę, obok jednej z chat, usłyszała:Iwan, łap! Patrz. Żydenia poszło! Natychmiast rzuciła się do ucieczki. Jak najdalej od wioski. Wreszcie trafiła na pastuszków, którzy wskazali jej drogę na Korost. Tam już zapukała do znajomej chaty Jakima Kulinki. Tu ukrywała się prawie miesiąc. Starszemu synowi Jakima, Antenowi nie podobało się jednak, że ojciec przechowuje Żydówkę. Rozgniewany, krzyknął:Jeżeli od nas nie pójdziesz, sam cię poprowadzę do komendanta. I chociaż wujek Jakim był bardzo dobrym człowiekiem, to został zmuszony przez własnego syna do wyprowadzenia dziewczynki z chaty. Musiała tułać się dalej…

 
Biedne dziecko już nie wiedziałodo kogo może przykłonić głowę. A zbliżała się zima. Chować się po stodołach, oborach, było zbyt ryzykownie. A tu coraz zimniej. Ludzie, nastraszeni przez Niemców okrutną karą, nie odważyli się jej wpuścić do domu. W rozpaczy Wira zdecydowała, że sama się zgłosi do komendantury. Szła obojętna, powoli, nie ukrywając się. Dotkliwy wiatr na wylot przeszywał mizerniutkie ubranko. Nie czuła już rąk i nóg. Całkowicie zdrętwiała, nie zauważyła, jak nogisame zaprowadziły ją do własnego domu. Wróciła do rzeczywistości, gdy usłyszała ostry krzyk policjanta. Był to Owerko Gutyk. Wiedziała, czym się kończy dla takich jak ona spotkanie z policjantem i przygotowywała się na najgorsze. I chociaż Owerko zapewniał ją, że jej nie zabije i nie wyda, prosiła żałośnie: -Wujaszku, ja sobie będę szła, a pan strzeli do mnie, tak, żebym nie widziała. I żebym od razu umarła… Ostatnie straszliwe przeżycia złamały siłę i wolę dziecka, pozbawiły chęci do walki o życie.
Owerko dotrzymał słowa. Zaprowadził ją do siebie do domu. Posadził na piecu, żeby się wygrzała, a matce kazał przygotować dla niej ciepłe ubranie i chustkę na głowę. (Kolorową. Wira wciąż ją, jakimś dziwnym trafem, ma). Zaś bratu, który za butelkę nafty lub kawałek mydła wydawał Żydów do komendantury, zabronił patrzeć w jej stronę. Wira przenocowała w cieple, nabrała trochę sił, a rano poszła przed siebie.

 
Nie ukrywała się. Po prostu szła. Dziwnym i szczęśliwym trafem nikt jej nie zatrzymywał i nikt jej nie zaczepiał. Tak doszła do cmentarza i zobaczyła człowieka, który się krzątał koło sterty słomy. Okazał się nim jej wujek, Michał Dubiniec, szwagier Jakima Kulinki, u którego przechowywała się wcześniej w oborze. -Wujku Michale, dajcie kawałek chleba – porosiła. Dał się dziecku pokrzepić, a wieczorem przywiózł ją do swojej osady.
Gdy do chaty wchodził ktoś obcy, Wira chowała się na piecu za snopem lnu. Tak przeżyła do Bożego Narodzenia. Aż do pamiętnej zabawy w ciuciubabkę, w którą bawiła się najmłodsza córka Dubińca z dziewczynką z sąsiedniej chałupy, Martą. Wira siedziała w swym zakątku na piecu. Mała Nadia schowała się za piecem. Marta odchyliła snopek lnu i zobaczyła Wirę… Po tym wydarzeniu wujek Michał zaprowadził małą uciekinierkę na poddasze. I dobrze zrobił, bo wieczorem przyszli policjanci i zaczęli dopytywać, czy czasem nie przechowuje Żydówki. Najbliższy sąsiad wydał. Szperali na podwórku, sprawdzali siano widłami, byli na poddaszu, ale Wiry nie znaleźli. -Daremnie chłopcy szukacie – tłumaczył wujek Michał.Nikogo nie mam. Skosztujcie bimbru

 
Podczas gdy policjanci częstowali się mocną gorzałką, starsza córka Michała odprowadziła Wirę do rodziny gajowego Gasala. Polak Gasal miał dużą rodzinę, ale i dla Wiry znalazło się miejsce w tym wspaniałym, polskim domu. Po kilku spokojnych tygodniach w gościnnej rodzinie przyszedł po Wirę mąż jej starszej siostry Leiki, Rafał, który szukał jej już od dawna i w końcu dowiedział się, że jest u Gasalów. Dziewczynka znowu poczuła, że ma kogoś z rodziny. Nie przeczuwała jednak, jakie szczęście spotka ją za kilka godzin. Szwagier Rafał zaprowadził ją w głąb lasu. I tam, koło ogniska, zobaczyła siedzących ludzi. A wśród nich…Wydawało mi się, że to sen– wspominała Dwojra. –Zobaczyłam swoją starszą siostrę Leę z dzieckiem, Sonię i brata Mojsę… Od krzyku i wrzawy, którą zrobiły szczęśliwe i wzruszone dzieciaki, zadrżał las.Mogli go usłyszeć i rodzice w grobie – mówi Dwojra. Łzy radości płynęły po wszystkich policzkach. Uściskom i pocałunkom nie było końca. Potem jeszcze długo w nocy opowiadali historie swojego ocalenia. Wreszcie byli razem…

 
Dzisiaj Dwojra Chaimiwna Woszczyna Szczetinkowa z wdzięcznością wspomina wszystkich ludzi, którzy pomogli jej przeżyć, a szczególnie Polaków. Opowiadając swoją historię już kilkakrotnie akcentowała, że właśnie Polakom zawdzięcza to, że jej krewni i ona sama nie zginęli.- Niski ukłon Wam i Waszym dzieciom, moi wybawiciele – mówi teraz do mnie wzruszona Wira –niech Pan Bóg was strzeże i posyła Wam tylko łaski za Wasze dobre serce, szczerość i bezinteresowność. Dzięki wam żyjemy! A ja jakoś dziwnie czuję, że coś chwyta mnie za gardło i nie puszcza. I jeszcze czuję pewną niemoc, ale też wielką dumę, że jestem Polakiem.
 
Wira ciągnie dalej…Polska Kolonia Karaczun znajdowała się w lesie i miała wygląd wioski z rozgałęzionymi chutorami. Komendantem był tu Piotrowski. On oraz inni nasi wybawiciele, tacy jak Bużyńscy, Szuszki, Piotrowscy, ci których pamiętam. A także jeszcze inni, od młodych do starych nie tylko wiedzieli, że w lesie ukrywają się Żydzi, ale również,ryzykując własnym życiem pomagali nam jak tylko mogli. Nikt z mieszkańców nie zjadł żadnego ziemniaka, żadnego bochenka chleba, nie dzieląc się z nami. Wszystkie ubrania, które nosiliśmy, były wyłącznie ich. Za pomoc w gospodarstwie Polacy dawali nam tyle prowiantu, ile było potrzebne. Dzielili się wszystkim, owocami, mąką, mięsem, mlekiem, chlebem… Wtedy nie znaliśmy głodu. Za dnia prawie wszyscy byliśmy w Karaczunie, do ziemianek wracaliśmy tylko na noc. Było nas 85 osób, które się ukrywały. Wszyscy przeżyli. Nawet urodziło się troje dzieci. Tak to trwało od końca 1942 roku do lata 1943.
Niemcy rzadko zaglądali do Karaczun. Lecz pewnego dnia kilku niemieckich żołnierzy wstąpiło do gospodarstwa Bużyńskich w czasie, gdy była u nich starsza siostra Wiry, Sonia, piorąca w tym czasie odzież na podwórku. –O, jaka ładna dziewczyna – zwrócili na nią uwagę. Gospodyni szybko wybiegła jednak z domu i zaczęła mówić, że to jej starsza córka i bardzo wstydliwa dziewucha. Na szczęście Niemcy chcieli zapytać tylko o drogę.

 
Takich przypadków, gdy Polacy podawali żydowskie dzieci za własne, było bardzo dużo– wspomina dalej Wira. –Jednak częściej staraliśmy się schować wcześniej, żeby nie kusić losu i nie rzucać się w oczy nieproszonym gościom. A przede wszystkim nie narażać naszych wybawców na niebezpieczeństwo. Tylko ludzie, którzy przeszli przez takie piekło jak ja – ciągnie Dwojra –mogą sprawiedliwie ocenić to, co dla nas uczynili Polacy. Jak oni ryzykowali własnym życiem, życiem swoich dzieci, krewnych, najbliższych. Nie ma słów, które to właściwie opiszą, opowiedzą…
 
W okolicy Karaczuna, w lesie, wraz z matką staruszką mieszkał Polak Popel. Miał około 35 lat. Nie był to zwyczajny człowiek, tylko, jak opowiada Wira,Anioł Stróż Żydów mieszkających w lesie. Żydzi mogli wchodzić do niego jak do siebie do domu. Ten dzielny człowiek dzielił się ze swoimi żydowskimi przyjaciółmi wszystkim, co miał. Ani słowem nie dawał też do zrozumienia, że ich wizyty mogą być dla niego niebezpieczne. Pewnej straszliwej nocy do jego leśnej chaty wpadli banderowcy. Nocowało wówczas u Popela 6 Żydów. Rozstrzelali wszystkich, a gospodarstwo podpalili. Tylko jednej Żydówce Sarze udało się uratować. Była postrzelona w nogę. Polacy zawieźli ją do lasu, ale nieszczęsna zmarła na gangrenę. A Popel i jego matka zapłacili życiem za to, że pomagali ratować ludzi! Żydów.

 
Odwdzięczyć się możemy –mówi Wira –tylko modlitwą, co robimy bardzo często. Szczęśliwi są ci, którzy spotykają na swoim szlaku takich ludzi jak Popel –dzieli się refleksją Wira.
Dwojra Chaimiwna nie jest pewna, czy to było prawdziwe nazwisko tego bohaterskiego Polaka, czy tylko przezwisko. Nie pamięta również jego imienia. Między sobą nazywali go po prostu Popel. Po tym wypadku banderowcy coraz częściej nachodzili wioskę. Żądali wskazania miejsc, gdzie ukrywają się Żydzi, lecz żaden Polak ich nie wydał, chociaż kilku z nich, podobnie jak Popel, zapłaciło za to życiem.
 
U jednej z takich polskich rodzin Wira wraz z bratem pasła bydło. Nie pamięta ich nazwiska. Mąż miał na imię Władek, a żona Henia. Mieli dwie córki w wieku 17 i 21 lat. Pewnego razu nie wygnali bydła na paszę. Wira z bratem poszli do chaty zobaczyć, co się stało. Krowy ryczały, nikogo nie było widać. Brat odważył się wejść do chaty. Skutki nocnego gwałtu były przerażające. Zabójcy nie tylko zamordowali niewinnych ludzi, ale pastwili się nad ich ciałami, odcinając głowy i rozczłonkowując ciała.Takie rzeczy można dziś zobaczyć tylko w filmie grozy –mówi Wira -Za jakie grzechy zapłacili ci dobrzy ludzie…

 
Później w podobny sposób były mordowane inne polskie rodziny. Najpierw te, które zamieszkiwały okolice i obrzeża wsi. Wieśniacy ratowali się, zbierając się w ośrodku kolonii, potem część z nich wyjechała. Zostawili wszystko, uciekli tak, jak byli ubrani, niczego ze sobą nie zabierając. Ale być może część z nich uratowała dzięki temu życie… Podobny okrutny los spotkał Polaków z Huty Stepańskiej, Kreszewa, Rudni Leszczyńskiej, Rudni Bobrowskiej.Dwojra Chaimiwna Szczetinkowa ma dużą wiedzę o dramacie wołyńskich Polaków. Pamięta dobrze, że najstraszniejsze zbrodnie banderowców odbywały się w lipcu i sierpniu 1943 roku.
 
Na moje pytanie:Czy wiadomo coś pani o losach kogokolwiek z tych Polaków, którzy Was ukrywali? –kobieta prawie z rozpaczą krzyknęła, że nie, nic nie wie, a tak bardzo by chciała. Gotowa jestem całować im ręce i nogi. Gdyby ktoś się odezwał, byłabym niezmiernie szczęśliwa. Chociaż przed śmiercią spotkać się z kimś z nich…
Przychodzi czas na finałową część opowieści Wiry… Pod koniec 1943 roku Żydzi już prawie z lasu nie wychodzili. Niektórzy z nich przeszli do partyzantki. Były w tych oddziałach również siostry Wiry – Sonia i Lea. Podczas jednego z partyzanckich wypadów został zabity mąż Lei – Rafał. Ze starych ziemianek Żydzi byli zmuszeni przenieść się do nowych, które wykopali w gęstwinie lasu. Był to czas wielkiej biedy. Do okolicznych wiosek nie chodzili, bo Polaków już nie było, a Ukraińców się bali. Tak dotrwali do stycznia 1944 roku.14 stycznia 1944 roku na ziemianki najechali banderowcy. Prawie wszyscy zdążyli uciec. Zostało tylko kilka kalek oraz kilkoro słabszych dzieci. Chyba sumienie ruszyło Ukraińców, bo ich nie wymordowali.

 
Tymczasem jeden znajomy człowiek z Kryczylska powiadomił Woszczynów, że w Równem jest już władza radziecka. Późnym wieczorem, kiedy wszyscy już się odnaleźli, ustalono, że Szlejmek i Abrasz pójdą z lasu do Równego i sprawdzą, czy to prawda. Po drodze spotkali mieszkańca Kazimirówki Iwana Poliszczuka, który to potwierdził. Chłopcy mieli jednak pecha, bo zatrzymali ich żołnierze radzieckiego wywiadu z przechodzącego pod Malińskiem frontu. Po przesłuchaniu młodych Żydów, miejscowa władza z Równego posłała ciężarówki po mieszkańców ziemianek.Tułaczka i gehenna stepańskich Żydów dobiegała końca.
Czas leczył rany. Zarastały groby, równały się okopy i rowy, osypały ziemianki.Lecz zbolałe serca tych, którym cudem udało się uniknąć śmierci– jak mówi Wira –krwawiły nadal. Wirze mordercy zabrali ojca, matkę, najstarszą siostrę Libę Brajsores, męża Lei – Rafała Frajzingera (szwagra Wiry). I z tym straszliwym bólem musiała dalej żyć…

 
Starsze siostry Wiry Chaimiwny, Lea Frajzinger i Sonia Miłcz oraz brat Mojsze po skończeniu wojny wyjechali do Kanady. Osiedlili się w Toronto. Wira zdecydowała zostać na Ukrainie. Spotkała dobrego człowieka, rosyjskiego kapitana Włodzimierza Szczetinkowa i wyszła za niego za mąż. Kapitan został zmuszony do rezygnacji z wojskowej kariery, gdyż małżeństwo z Żydówką nie było w tamtych czasach wciąż mile widziane. Osiedlili się więc w Kostopolu. Wychowali dwóch synów, Borysa i Leonida. Mają czterech wnuków. A Wira przepracowała 40 lat w sklepie wojskowym i przeszła na emeryturę. Jej najlepszymi przyjaciółmi w Kostopolu są oczywiście Polacy. Najmocniej zaprzyjaźniła się z Eugenią Iwaniwną Bińkowską. Przyjaźni się z Bolbinymi, Stankowskimi, no i z Kotwickimi. Z pozostałymi kostopolskimi Polakami jest również w dobrych relacjach i nie ma z nimi żadnych sporów ani waśni.
 
Wiele było poniewierki i niebezpieczeństw w życiu małej Wiry Woszczyny. Przeżyła straszliwe wojenne dramaty. Nie tylko po to, żeby żyć. Chciała dać świadectwo. Opowiedzieć ludziom całą prawdę o tragedii Żydów z zabytkowego miasteczka Stepań i z okolicznych wiosek. I o tych wszystkich wspaniałych, bohaterskich ludziach, którzy narażając własne życie, pomagali prześladowanym, ocalając ich od śmierci.Opowiedzieć i dać świadectwo!

 

POLIS MPC
O mnie POLIS MPC

Kultura Polska

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura