Więc wtedy na Krakowskim furgonetki z zakładów pracy dowoziły nam suchy prowiant, choć załogi robotnicze nie wyszły na ulice i tylko studenci Pragi Czeskiej ogłaszali przekazy solidarnościowe. Wciągaliśmy oprowiantowanie przez okna od ulicy i żarcia mieliśmy po kolana, i pamiętam konwie ze zbożową kawą lub wystygłą zupą, które sterczały między paczkami żywnościowymi na podłodze, i wyglądały jak foki o świcie w strefie wiecznych lodów.
Pamiętam, jak do białego dnia pisaliśmy przy ślepych latarkach „rezolucję praw człowieka” na spiętych agrafkami prześcieradłach i całą noc saperzy wysadzali krę na Wisle, i biły dzwony kościelne na mieście, i potem rano tysiące rąk podniosło się do tej plachty ociekającej plakatówką, gdy szliśmy wywiesić ją od ulicy na tym balkonie z kariatydami, gdzie była biblioteka.
Tylko, że potem w ostatnią noc przyjechał jakiś prokurator z teczką ze świńskiej skóry i porządkowi na bramie dali znać, że chce z nami gadać, i skurwiel powiedział, że jak w pół godziny nie zwolnimy terenu uczelni, wejdą do akcji specjalne oddziały milicji i wszystkich naszych starych wywalą z roboty bez wypowiedzenia. Więc to był jakby na razie koniec pewnej sprawy, bo na innych uczelniach też się rozchodzili; pamiętam, że wychodząc stamtąd nie miałem poczucia klęski.
Na ulicy czekały autobusy MZK, które miały nas porozwozić po różnych dzielnicach i wychodząc przez bramę, trzymaliśmy się pod ręce, i usłyszeliśmy przeciągły szum ruszających lodów. Pijane kwiaciarki rozdawały dziewczynom bukieciki żółtych pierwiosnków i potem puste taryfy jechały do końca za autobusami, żeby zobaczyć, dokąd nas wiozą.
Komentarze