Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia nastąpiło zrównanie finansowe - wszyscy ludzie na całym świecie stali się posiadaczami tej samej ilości pieniędzy, powiedzmy miliona imperialistycznych dularów. Ziściło się marzenie wszelkich lewaków: przyszedł walec i wyrównał. Nie było biednych i bogatych, nie było „krzyczących nierówności majątkowych”, wszyscy nagle mieli w rękach potencjał o identycznej sile nabywczej.
Raj na ziemi. Na jak długo?
Oczywiście – na bardzo krótko. Już po kilku tygodniach na powrót pojawiłyby się „nierówności majątkowe”, na początek szepczące, potem mówiące, na koniec – ponownie krzyczące. Ze stanu idealnej egalitarności nastąpiłoby płynne przejście do stanu, który Czerwonych przyprawia o mdłości i gwałtowną chęć dokonania rewolucji, czyli - w zależności od temperamentu lewaków – okradzenia lub wymordowania zamożnych. Chociaż – jak widać – zamożni nie są winni temu, iż równi im bogactwem w pewnym momencie stają się biedakami.
No dobrze, spyta jakiś bardziej kumaty towarzysz, lecz skąd pewność, że równość majątkowa nie jest homeostazą? Na jakiej podstawie twierdzę, że część posiadaczy miliona dularów zaczęłaby tracić, że ów milion zacząłby przeciekać im przez palce?
Zamiast odwoływać się do pierwszego z brzegu przykładu osób uzależnionych od pomocy społecznej czy ryli, którzy w większości po mistrzowsku przepuścili wielotysięczne odprawy za rezygnację z pracy w kopalni i popadli w długi, można rzecz sprowadzić do prostej obserwacji: ludzie są różni. Wysocy, niscy, mądrzy, głupi, ospali lub pełni wigoru, zaradni lub dupowaci i tak dalej. Są ryzykanci, są osoby nad wyraz ostrożne; są utracjusze, są ciułacze. Tak więc jedni swój milion zainwestują, drudzy przepiją, trzeci przegrają w karty, czwarci postawią dom, zasadzą drzewo i spłodzą potomka… To nie jest polityka, lecz opis stanu naturalnego.
Wynika z powyższego, że normalnością jest nierówność. Dlatego walka z nierównością majątkową jest – tak, tak – wynaturzeniem, tworzeniem stanu sztucznego, a przy tym chwiejnego, gdyż pozbawionego podstaw. Zamiast więc walczyć z faktami, należy je przyjąć do wiadomości: zawsze będą żyć obok siebie biedni i bogaci. Plus wypełniający przestrzeń pomiędzy tymi ekstremami.
Cóż jednak mają począć lewacy? Założę się bowiem, że łatwiej byle tzw. obywatelowi przyjąć do wiadomości swój paskudny status finansowy niż Czerwonemu wyrzec się walki z „nierównościami”…
Inne tematy w dziale Polityka