Przedwczoraj przysłuchiwałem się przez kilkanaście minut radiowej audycji. Gościem redaktora prowadzącego była jakaś pani konserwatorka zabytków (na szczęście dla Niej nie miałem okazji poznać nazwiska, włączyłem odbiornik w trakcie pogawędki). Pani konserwatorka zbolałym głosem narzekała na ogrom pracy i całkowicie nieadekwatny poziom zatrudnienia. Otóż, jęczała, w podległym jej urzędzie komórka zajmująca się kontrolą zabytków i dokumentacją liczy zaledwie jednego kierownika i dwóch pracowników. Tak się nie da pracować, obciążenie jest zbyt duże! Bez rozbudowania etatów urząd konserwatora nie będzie w stanie wypełniać swoich powinności!
Jeden kierownik na dwóch podwładnych – urocze. Czyli trzyosobowa komórka ma kierownika, zastępcę kierownika i pracownika. To już tylko dwa kroki od administracyjnego ideału: każdy sobie kierownikiem. Sytuacja dokładnie odwrotna niż w wojsku, gdzie nadmiar oficerów jest okolicznością szkodliwą, obezwładniającą skuteczność sił zbrojnych. Identyczna jest także różnica jakościowa między byle urzędem a kompanią saperów, o czym można się było przekonać na własne oczy podczas ostatnich powodzi (wojsko tu i ówdzie wały utrzymało, biurokraci do dziś nie są w stanie wykonać swoich obowiązków w zakresie wypłat odszkodowań i pomocy materialnej).
Na początku lat 90 mieliśmy około 150 000 urzędasów. Obecnie liczba darmozjadów szczebli państwowego i samorządowego zbliża się do 500 000. Półmilionowa armia nieczynnych produkcyjnie ludzi opłacanych z kieszeni ciężko tyrających podatników. Dla pani konserwatorki to nadal mało. Podwojenie, potrojenie etatów – o, to pozwoliłoby zwiększyć ilość kontroli i nieuchronnie wiążących się z nimi doniesień do prokuratury.
Tak, tak – pani konserwatorka nie bez powodu postuluje walkę z bezrobociem. Kiedy bowiem skończyła użalać się nad losem swoich przepracowanych współpracowników przeszła do ofensywy: Stan niektórych zabytków jest fatalny! Niektórzy właściciele obiektów zabytkowych nie chcą dokonywać ich renowacji! Państwo powinno częściej i silniej ingerować!
Jak widać zwiększanie zatrudnienia to wstęp, karanie właścicieli to rozwinięcie, a żądanie większej ingerencji Waaadza koronuje wywód. Owszem, utrzymywana z naszych kieszeni urzędniczka półgębkiem łaskawie przyznała, że nie wszystkich właścicieli stać na remonty, niemniej i to spostrzeżenie wykorzystała do reklamy omnipotencji państwa: wtedy powinno wkroczyć państwo! I sypnąć szczodrze szczerym złotem!
Skąd właściwie ten zapał do nacjonalizowania zabytków i zwiększenia ilości kolegów i koleżanek do plotek przy porannej kawie? No jak to – im więcej kontrolerów, tym więcej możliwości. Na bardziej masową skalę można dopisywać zabytki, skuteczniej ingerować (czytaj: blokować) w inwestycje deweloperów. Im więcej ruin wpisanych do rejestru, tym silniejsze uzasadnienie do istnienia urzędu konserwatora. A do owego rejestru można wpisać w zasadzie wszystko, począwszy od jakiejś zdewastowanej, rozpadającej się kamienicy sprzed wieku, a skończywszy na Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina (decyzja103/07 z 2.02.2007). W momencie rejestracji zabytek PKiN miał zaledwie 52 lata. Lada chwila można oczekiwać wpisania do rejestru innego pomnika socjalizmu, czyli Osiedla za Żelazną Bramą, szpecącego faktycznie godną zachowania Oś Saską. Dumnie piętrzące się 15-kondygnacyjne bloki są wszak bez dwóch zdań nieruchomością będącą dziełem człowieka i stanowiącą świadectwo minionej epoki, których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową (art. 3 pkt. 1 ustawy o ochronie zabytków). Chyba tylko niedoborem pracowników pani konserwatorki można wytłumaczyć ów przykry fakt nie odnotowania Osiedla w stosownym rejestrze. A trzeba się spieszyć, jako że mamucie gmachy Osiedla za kilkanaście-kilkadziesiąt lat mogą zacząć trzeszczeć w szwach, a to z kolei może sprowokować chciwych kapitalistów do prób zburzenia zabytków i zbudowania na ich miejscu czegoś nowego.
Przedwojenne rudery zarejestrowane jako zabytki to kłopot dla właścicieli i ich lokatorów. To także problem dla rozwoju miasta – z zabytkami należy obchodzić się jak z jajkiem (kontrolerzy pani konserwatorki są czujni, jak przyłapią na niezbędnej modernizacji to będzie kosztownie). Jaki jest sens reanimowania trupów w stanie śmierci technicznej tego dokładnie nie wiadomo, gdyby połowę z tych zarejestrowanych kamienic wyburzyć, to nikogo by to ni ziębiło, ni grzało. Ileż było wrzasku w obronie unikatowego projektu budowlanego jakim był warszawski Supersam. Po tym arcydziele architektonicznym nie ma już śladu i świat się nie zawalił. Rozwiązania techniczne i funkcjonalne zestarzały się, przeto Supersam musiał ustąpić miejsca nowoczesności. Nie ma co mitologizować wartości obiektów do użytku codziennego – a kamienice i sklepy takimi obiektami są - nawet jeśli mają 300 lat. No, chyba że pani konserwatorka zechce za ich utrzymania płacić z własnej kieszeni.
Inne tematy w dziale Polityka